piątek, 16 czerwca 2017

Raz Kozie Bieg - marzenia na wyciągnięcie ręki

Pod koniec maja właściwie zadebiutowałam w zawodach na dystansie 5 km. Fajnie to brzmi :) Piątka przestała być abstrakcją. W Sieprawiu jednak górzysta trasa sprawiła, że nie czułam do końca, co znaczy trzymać wysokie tempo przez 5 km. Tydzień później chciałam sprawdzić to więc w Dobczycach, na uroczym biegu Raz Kozie Bieg.

Grupa biegowa Rozbiegane Dobczyce jest bardzo charakterystyczna na różnych około-krakowskich imprezach. Świetnie kibicują, wszyscy w żółtych koszulkach. Na zeszłorocznym Krakowskim Biegu Sylwestrowym zrobili furorę. Fajni ludzie, to na pewno zorganizują fajny bieg. Obiecywali piękny medal. Czyli, że zostałam namówiona :)

Start był w niedzielę o 16:00. Całe przedpołudnie patrzyłam w niebo, szukając jakiejś deszczowo-burzowej chmurki. Jak na złość im bliżej biegu, tym chmurek było coraz mniej. Szykował się naprawdę gorący start. Pocieszaliśmy się, że to tylko piątka. Może nie zdążymy się aż tak zgrzać.

Na miejscu wszystko było fajnie zorganizowane. Szybki odbiór pakietów, ogarnięcie mety i startu - wszystko pod znakiem kozy. Numer startowy uroczy. Ale prawdziwą perełką miał być medal :)

Pucharki tematyczne. I złote kózki oczywiście :)

Na rozgrzewce odkryłam, że trasa jest niemalże płaściutka. Ale strasznie się zgrzałam. Będzie ciężko. Starty o 16:00 latem to nie to, co Hemli lubi najbardziej...

Tuż przed czwartą ustawiliśmy się na starcie. Plan: trzymać tempo 5:00 jak długo się da. O ile w ogóle ;)



I start. Początkowo bardzo szybko. Pierwszy kilometr faktycznie szybko, ciut poniżej 5:00. I potem zaczęło być ciężko. Tętno poszybowało w górę, słonko przygrzało.



Zwolniłam, ludzie zaczęli mnie wyprzedzać, pojawił się mały podbieg. Odpikał drugi kilometr, trochę lżej, bo w dół. Przebiegliśmy przez uroczy dobczycki rynek. 3-ci kilometr. Zaczęło się umieranie. Tempo już dawno było wolniejsze niz 5:00. Zaczęłam wyprzedzać ludzi, których też zniszczyło ciepełko i szli. Bieg ciągnął się w nieskończoność. Sapałam jak lokomotywa, a tempo na zegarku było coraz wolniejsze. Tempo półmaratonu, a tu nie da się nawet przyspieszyć.

Dopiero jak zobaczyłam metę w zasięgu wzroku, przyspieszyłam. Chociaż bolało to strasznie :) Wojtek kazał mi się rozglądać, jak będę biegła do mety, czy czasem nie wyprzedza mnie jakaś niewiasta. Rozejrzałam się. Niewiast nie było, ale i tak podkręciłam trochę tempo.

Umieranie wyższego stopnia, ostatnie metry :)

Wpadłam na metę. O jak dobrze, że już po wszystkim! Czas 25:55. Raczej nie mój czas na piątkę, ale w taki upał biorę w ciemno każdy czas. Medal, który zawisnął na mojej szyi faktycznie był piękny. Jeden z piękniejszych, jakie mam w swojej kolekcji :)



Po biegu jako posiłek regeneracyjny rozdawali drożdżówki - pychotka. Podpięliśmy się pod ekipę ITMBW i czekaliśmy na dekorację, bo Wojtek oczywiście wybiegał podium.




Po biegu odczytałam SMSa, w którym dostałam informację, że byłam 5-ta w swojej kategorii. Znaleźliśmy listy z wynikami i okazało się, że wybiegałam sobie dzisiaj pucharek. Tak umrzeć na trasie i jeszcze coś wybiegać! Niemożliwe ;)

Zaczekaliśmy więc obowiązkowo do dekoracji - Wojtek był 2. w open, a ja 3. w kategorii K20.


Jak widać szampańska zabawa :)
Świetne uczucie stanąć na podium. Strasznie się z tego cieszę. To ogromna motywacja do dalszej pracy nad szybszym bieganiem. Przekonałam się, że nie trzeba ciskać piątek poniżej 20 minut, żeby stanąć na podium. Trzeba tylko dać z siebie sporo - gdybym poddała się zmęczeniu, być może nie zajęłabym takiego miejsca. A bieganie w upałach chyba aż tak negatywnie na mnie nie wpływa... Tzn. wpływa, ale innym chyba bardziej przeszkadza ;)



Słowem podsumowania - niedziela spędzona w Dobczycach była świetna. Lokalny bieg, przygotowany z pasją. Wszystko się udało. Jak tylko Rozbiegane Dobczyce będą organizować jakiś bieg - piszemy się. A piątki... Są trudne, ale już się ich tak nie boję :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz