wtorek, 6 czerwca 2017

5. Bieg Swoszowicki - historia jednego podbiegu

Na biegową końcówkę maja miałam dwa pomysły - Bieg Swoszowicki albo Bieg Fiata. Padło jednak na to pierwsze. Wybrałam sobie dyszkę, Wojtek piątkę. Taki fajny bieg, a zaledwie 3 kilometry od domu. Do Swoszowic biegowo zawsze było nam jednak jakoś nie po drodze. Trzeba było więc to zmienić :)

Jak tylko przyjechaliśmy na miejsce, od razu dało się wyczuć świetny klimat imprezy. Coś a la rodzinny festyn biegowy - pogoda dopisywała, na miejscu mnóstwo ludzi. Biegi były dla każdego - bieg na milę, na piątkę, biegi dla dzieci i bieg główny na 10 kilometrów. Spędziliśmy tam prawie cały dzień. Najpierw kibicowaliśmy, a potem sami wyciskaliśmy siódme poty na pagórkowatych trasach. Świetna inicjatywa - imprezy ITMBW to jest to :)



O 14:00 odbywał się bieg na 5 kilometrów. Czas więc na Wojtka. Miało być płasko, ale nie było, trzy pętelki momentami mogły dać w kość ;) Mimo to Wojtek nie miał sobie równych i wygrał tą piątkę. Ten to ma parę w nogach!

Wojtek na prowadzeniu... ;) Zupełnie przeczy stereotypowi, ze czołówka jest nudna i nie pozuje do zdjęć :D
Trasa piątki prowadziła za to częściowo parkiem, w cieniu. Tego dnia słonko trochę przygrzewało. Tego się obawiałam. Czekała mnie męcząca dyszka w upale. Ale przecież sama tego chciałam ;)

Podczas rozgrzewki spotkałam znajomego, który startował w Swoszowicach już po raz 5-ty. Mówił, ze ten bieg nadaje się do Grand Prix w biegach górskich. E, żeby było aż tak ciężko? Wiedziałam, że na ok. 3-4 kilometrze zaczyna się ciężki podbieg. Ale chyba nie będzie tak strasznie, co nie? Rozgrzewkę biegło mi się całkiem lekko.


Na starcie powiedziałam Wojtkowi w żartach: do zobaczenia za wieczność! Oj, jakbym przeczuwała mój los... ;)



I start! Na początku było całkiem dobrze. Z reguły na pierwszym kilometrze na zawodach wszyscy mnie wyprzedzają, a tutaj było inaczej. Czyżby biegacze przejęli się trudną  trasą i zrezygnowali z dzikiego pędu na początku? Nie chce się wierzyć ;) A może to ja pędziłam? Pierwsze dwa kilometry były dość szybkie. Nawet trochę za szybkie. Ale było parę zbiegów, trzeba było je wykorzystać, pomyślałam. Jednak bardzo szybko zaczęło robić się ciężko. Na 3-cim km czułam, że zaczynam się gotować. Słońce pali. Asfalt ma chyba ze 100 stopni.



I wtedy go zobaczyłam. Podbieg. Aha, to TEN podbieg! Swoją drogą, który bieg nie ma swojego popularnego podbiegu? 18-ty kilometr na Żywieckim, eliminator na Czechowickim... Pamiętam, jak na Żywieckim pytałam się ludzi, czy to już ten podbieg. Tutaj nie musiałam się pytać. Było to widać gołym okiem ;)

Podbieg-gigant ciągnął się ze 2 kilometry. Zdążyłam przez ten czas ponownie się ugotować, złapać mega wysokie tętno, nogi zrobiły się jak z waty. Pomyślałam sobie: i to tak dla przyjemności?? 

Kiedy w końcu górka się skończyła, na zegarku nie miałam nawet 5-tego kilometra. I jak tu znaleźć siłę na kolejne pół godziny biegu? Na zbiegu dałam się ponieść nogom i popędziłam na złamanie karku. Chociaż zastanawiałam się, czy przy którymś tam kroku nogi nie ugną się pode mną i nie zaryję ryjkiem w kamory. Powyprzedzałam trochę ludzi. No cóż, każdy jest dobry w czymś innym. Ja muszę nadrabiać na zbiegach ;)

Zbieg się skończył, i co dalej? 6-ty kilometr, a ja nadal czuję, że nie mam siły! Że nic nie odpoczęłam. Zaczęło się umieranie. I trwało ono do samej mety. Walka ze sobą, zmuszanie się do biegu. Tempo nie chciało się dać  utrzymać. Nie wspominając o technice biegania. Czułam, że jest fatalna. Nogi latały na boki, ręce jak u kurczaka. Ale nic nie dało się z tym zrobić :) Biegłam i wstyd mi było, że tak umieram. Miał być spoko bieg w miarę luźnym tempie... A ja tu mam problemy z utrzymaniem 5:30! Na punkcje odżywczym wylałam na siebie cały kubek wody. Pomogło tylko pozornie.

Na ostatnich podbiegach totalnie się poddałam. Jak były w cieniu, biegłam. A jak w słońcu, szłam. Iść w biegu na dyszkę?! Trochę wstyd, no nie? Że niby aż tak źle?



Trasa ciągnęła się w nieskończoność. Liczyłam podbiegi, ale jakoś mi to nie szło. Zegarek odpikał 9-ty kilometr. No to chyba już nie zemdleję :) Na koniec wykrzesałam z siebie trochę sił i przygrzałam. Meta. Zatoczyłam się gdzieś po wodę, usiadłam na chodniku i dochodziłam do siebie z 5 minut. Taka tam fajna dyszka! Czas 55:51. Prawie godzina walki :)


Zamiast zdjęcia "finishera"-triumfatora, mam to. Prawdziwe aż do bólu :)

Międzyczasy. I od razu widać, gdzie były największe podbiegi :)

Po biegu czekał na biegaczy jeden z najlepszych posiłków regeneracyjnych, jakie jadłam - makaron z sosem truskawkowym! Pychota! Makaron i piwko postawiło mnie na nogi. Odczekaliśmy do dekoracji, Wojtek wskoczył na podium i zdobył kolejny puchar do kolekcji.


Mi pozostał medal i piwko. Takie nagrody po biegu też lubię :)



Na początku było mi trochę wstyd, że tak umarłam na trasie. Ale potem jak zobaczyłam ludzi, którzy wpadają na metę, to mi przeszło. Chyba każdy się mocno wymęczył na tym biegu. Taki jego urok. Chciałabym wrócić na tą trasę w trochę chłodniejszych okolicznościach. Mam tam całkiem blisko, więc kto wie, na jesień pewnie odnajdę ten podbieg i zmierzę się z nim ponownie ;)

Jeśli chodzi o organizację, to impreza naprawdę świetna. Biegi organizowane przez ITMBW to jest klasa sama w sobie. Kolejny, na który się wybieram to wrześniowy Biegiem na Zakrzówek. Mam nadzieję tylko, że będzie trochę chłodniej :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz