środa, 9 grudnia 2015

Biegowy listopad

Listopad to ten z miesięcy, w którym na ścieżkach coraz rzadziej spotyka się ludzi. A, bo zimno, a bo pada, a, bo choroba... A jak wyglądał tegoroczny listopad u mnie?

Dość zróżnicowanie. Dwa udziały w zawodach, jedna choroba, jeden areszt domowy z powodu smogu... Podsumowując, kilometrów nie wybiegało się tyle, ile bym chciała.

Ale wróćmy do początku. Pierwszy tydzień listopada w moim biegowym kalendarzyku na lodówce ma jeden napis; SMOG. Niestety, Kraków tak czasem miewa. Przez parę dni smog był tak koszmarny, że w centrum miasta nie było widać słońca, a u mnie na osiedlu chociaż było trochę lepiej, to też nie dobrze. W internetach trąbili, żeby nie wychodzić z domu, a więc odpuściłam sobie bieganie. Jak większość zapewne. Na weekend uciekłam z Krakowa i uwolniłam się od pyłów zawieszonych :)

Średnio mi to jednak było na rękę, bo 11go listopada czekał mnie Czechowicki Bieg Niepodległości na 10 km.


O biegu i masie pozytywnych wrażeń już pisałam, Tutaj w skrócie dodam, że na czechowickiej dyszce udało mi się o parę sekund poprawić oficjalną życiówkę na tym dystansie. I wciągnąć mojego brata w imprezy biegowe :)

Zaledwie 3 dni po biegu w Czechowicach czekał mnie największy znak zapytania w tym sezonie - 2. Górska Przygoda na dystansie 17 km, czyli typowy bieg górski. 
I znowu pozytywna niespodzianka - z zakładanych ponad dwóch godzin zrobiło się 1:53. I z uśmiechem na twarzy tym biegiem właśnie zakończyłam swoje tegoroczne starty.

W drugiej części listopada znowu miałam małą przerwę w bieganiu - rozchorowałam się. Wtedy było mi już wszystko jedno, od początku października panicznie bałam się choróbska, bo nie chciałam zawalić żadnego startu. A później - co mi tam :)

Podsumowując - w listopadzie wybiegałam zaledwie 69 km. Gdyby nie dwie przerwy pewnie byłoby ich trochę więcej... Ale przynajmniej były to szczęśliwe kilometry.

(tutaj wliczył się jeszcze jeden spacer po Puszczy Niepołomickiej)

A co dalej?
W mojej głowie po listopadzie kłębi się mnóstwo pomysłów. Jeśli chodzi o grudzień, to oczywiście - biegać, biegać! A poza tym, z racji tego, że stałam się posiadaczką karty Multisport, to zamierzam chodzić na gimnastykę na kręgosłup, cross fit (od paru dni leczę już zakwasy po pierwszym workoucie :)), TRX i basen - czyli same dobroci. Zima to myślę idealny okres, żeby skupić się nie tylko na bieganiu.

A jeśli chodzi o samo bieganie, to postanowiłam podzielić moje treningi przede wszystkim na trzy rodzaje: długie, spokojne wybiegania, ponad 10 km, średnie ok. 6-10 km w nieco szybszym tempie i krótkie, ok. 5 km szybkie biegi. Odkryłam niedaleko swojego bloku "bieżnię", więc na szybkie biegi bez podbiegów będzie w sam raz :) Najwyższy czas bowiem poprawić też nieco tempo.

O planach na kolejny rok napiszę zapewne pod koniec grudnia... A planów jest mnóstwo!

niedziela, 6 grudnia 2015

2. Górska Przygoda w Wiśle - bieganie jest piękne

Podczas szukania biegów na ten rok wiedziałam, że oprócz półmaratonu koniecznie muszę zaliczyć jakiś górski bieg. Byle nie za trudny, nie za długi i żeby jeszcze był dość blisko. A więc, jak tylko w oczy rzuciła mi się taka impreza jak Górska Przygoda w Wiśle, stwierdziłam: to jest to :)

Podczas zapisów okazało się jednak, że trasa została nieco wydłużona i będzie liczyć 17 km. W 2014 biegło się na 13 km i na tyle też się z góry nastawiałam. Ale jak się powiedziało A... No to trzeba pobiec :) Na parę dni przed biegiem zachęcony po starcie w Czechowickim Biegu Niepodległości na start zdecydował się też mój brat, z czego bardzo się cieszyłam. Zawsze biegałam sama, oczywiście z moim Kibicem na starcie i mecie :)

I nadszedł w końcu ten dzień. 14 listopada, słoneczna i trochę wietrzna sobota. Dojazd do Wisły zajął nam mniej czasu niż myśleliśmy. Na miejscu jednak strasznie ciężko było znaleźć miejsce parkingowe, więc się zeszło...



W pierwszej kolejności poszliśmy oczywiście do biura zawodów, które znajdowało się w hotelu Podium. Poszliśmy odebrać pakiet - i tutaj małe rozczarowanie. Yyy... Jaki pakiet? :D Dostaliśmy numer startowy do zwrotu (:(!), ulotkę zniżkową do sklepu w Dąbrowie Górniczej i bon na posiłek. Trochę biednie - ale ja tam się nie znam na biegach górskich. Może mają taką specyfikę... Najbardziej szkoda mi tego numeru, bo lubię je kolekcjonować.


Do tego mój numer był już dość wysłużony... Podczas biegu musiałam go trochę podziurawić, żeby się trzymał ;)

Zimno!

Odczekaliśmy swoje do startu. Było zimno, więc do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy rozstanę się z kurtką... Na szczęście zostawiłam ją Wojtkowi. I ruszyliśmy!


Na starcie okazało się, że nie działa mi endomondo (dramat biegacza! ;)) - musiałam więc włączyć na nowo telefon i wskrzesić moją ulubioną aplikację - grzebanie w telefonie nie przeszkadzało mi jednak w zbieganiu, musiało to tylko ciekawie wyglądać ;) Ale tak bardzo mi zależało na zapisie tej trasy i międzyczasach! Grzebiąc w telefonie zgubiłam niestety brata - i tak miało być już do końca.

Po krótkim zbiegu praktycznie od razu zaraz zaczynał się podbieg. Solidny podbieg. Zaraz za biegaczami na trasę wyruszyli zawodnicy nordic walking - i na podbiegu, kiedy praktycznie wszyscy biegacze przeszli do marszu, po prostu nas odstawili :) Mruczeli coś tam pod nosem, że co to za biegacze... hihi :)


fot. Tomasz Makula

Podbieg ciągnął się praktycznie non stop przez pierwsze 6 kilometrów, więc w większości pokonałam tą część biegu marszem, gdzieniegdzie tylko podbiegając. Nie było to jednak takie złe - trasa była przepiękna, widokowa i malownicza. Do tego trafiła się cudna pogoda. Żałuję, że nie wzięłam aparatu!

Co jakiś czas zza drzew wynurzał się  odległy Zielony Kopiec. Wiedziałam, że gdzieś nieco pod wierzchołkiem trasa zawraca i rozpoczyna się zbieg. Starałam się jednak jakoś szczególnie się w niego nie wgapiać, żeby nie odnieść wrażenia, że cały czas jest tak samo daleko...

A żeby nie być gołosłownym, że było pięknie, parę zdjęć trasy:

fot. Tomasz Makula

fot. Tomassz Makula

fot. Tomasz Makula
Na trasie nie było tabliczek z kilometrami. Telefon miałam schowany w saszetce, więc nie miałam pojęcia ile już przebiegłam. Po jakimś czasie na trasie zauważyłam punkt odżywczy - porwałam jakieś ciastko, bo od dobrych kilkudziesięciu minut burczało mi w brzuchu, a jakoś nie chciało mi się sięgać po batonika do plecaka.

Za punktem odżywczym trasa zaczęła łagodnieć. Zaskoczyło mnie, kiedy zobaczyłam, że zbacza ze szlaku - czyli, że już będzie z górki? :)
Puściłam się w dół. Pierwszy raz spojrzałam na zegarek - biegłam godzinkę i ok. 10 minut. + te minuty na początku, kiedy to mocowałam się z endomondo ;) Po ok. kilometrowym zbiegu pojawił się podbieg, ale dalej robiło się już ostro z górki.

I to był mój czas - uwielbiam zbiegi! Zasuwałam, uważając na wszelkie kamienie, korzenie i bukowe liście. Dla takich chwil warto się męczyć na podbiegach :)

Po paru kilometrach trasa zrobiła koło - znowu byłam na tych samych ścieżkach, którymi podbiegałam do góry. Pojawiły się małe podbiegi, starałam się nie przechodzić do marszu.

fot. Tomasz Makula
Przez chwilę trzymałam się jakieś grupy biegowej, którzy robili mi za pacemakerów i coś tam między sobą gadali ile jeszcze zostało :) W rezultacie jednak na jakimś zbiegu się od nich odłączyłam.

Końcówka trasy była bardzo stroma - zasuwałam w dół i tak się zastanawiałam, jaki będę mieć czas. Zakładałam, że trasa zajmie mi ponad 2 godziny... A może jednak trochę krócej?

Koniec zbiegu, skręt trasy, parę kroków po schodkach...


I meta!! Złamałam 2 godziny! Ależ się cieszyłam.
Po chwili na szyi wisiał mi już medal i odnalazłam Wojtka, który był mocno zdziwiony, jak usłyszał moje nazwisko po przekroczeniu mety.


Osiągnęłam czas 1:53:33 na dystansie 17km i muszę przyznać, że jestem z tego wyniku bardzo zadowolona. Przewyższenie  na trasie wynosiło ok. 700m.

A tak prezentują się moje międzyczasy:

Widać, gdzie było najstromiej pod górkę i z górki :)

Ok. 15 minut po mnie na mecie zameldował się też Marcin, równie zadowolony - a ja z niego dumna :) Był to właściwie jego drugi bieg w górach, więc tym bardziej dobrze mu poszło.

Podsumowując, jak widać, można zrobić dobrą imprezę biegową bez pakietu startowego :) Piękna trasa, zapewniająca najwyższą przyjemność z biegania. Jeśli Górska Przygoda będzie miała kontynuację w przyszłym roku to wszystkim polecam. Sama jeszcze nie wiem czy na nią trafię -  m.in. dzięki tym zawodom potwierdziło się, że górskie biegi to jest to, co Hemli lubi najbardziej, więc przyszłej jesieni zmierzę się pewnie z jakimś górskim półmaratonem. Ale kto wie, kto wie - jeśli się uda, to bardzo chętnie zawitam też do Wisły za rok :)

piątek, 27 listopada 2015

XXIV Bieg Niepodległości w Czechowicach-Dziedzicach - moje miasto ma imprezę biegową!

Kiedy parę lat temu wychodziłam na swoje pierwsze biegowe treningi w moim rodzinnym mieście, wydawało mi się, że poza mną nikt tutaj nie biega. Jak bardzo się myliłam!

Niecały rok temu w moim rodzinnym mieście, czyli w Czechowicach-Dziedzicach zaczęła działać biegowa grupa o jakże wdzięcznej nazwie Rozbiegamy to miasto.  Dość spora grupka ludzi zbiera się co poniedziałki na wspólne bieganie. Bardzo chciałabym do nich dołączyć, ale to niestety niemożliwe - poniedziałki spędzam w Krakowie :)

A skoro Czechowice mają już grupę... To tak pomyślałam, że pewnie prędzej czy później zostanie w moim mieście zorganizowany jakiś większy bieg. No i doczekałam się szybciej, niż myślałam - jak tylko usłyszałam, że na 11go listopada będzie można dobrze znanymi mi uliczkami pobiec na 10 km, od razu wiedziałam, że nie mogę takiej okazji przepuścić!

Do tej pory czechowickie biegi niepodległości miały całkowicie inny charakter - odbywały się na dystansie 3,5 km, bez elektronicznego pomiaru czasu - szczerze, nawet nie wiedziałam do tej pory, że taka impreza ma miejsce... Żeby było jeszcze fajniej, na udział w imprezie zdecydował się też mój brat. Miał być to jego debiut w biegu ulicznym - a więc dyszka podpasowała w sam raz.

Nie do końca podpasowała jednak pogoda - deszcz z przerwami na mrzawkę. Pogoda do biegania jak najbardziej - ale może niekoniecznie w listopadzie :) Na szczęście było jednak ciepło.



Start i meta biegu znajdowały się na stadionie MOSiR - nazwa huczna, ale obiekt dość mały :) Odebraliśmy pakiety - a w nich numer startowy, który sama sobie wybrałam :> i świetny prezent - opaska czechowickiej grupy biegowej! Będę promować moje miasteczko w Krakowie :)

Na bieg miałam jednak swoje ciuszki. Jakoś nigdy nie biegam w tych, które dostaję w pakiecie - wolę polegać na sprawdzonym :)



I start!



Tłum wystartował i na dzień dobry nadał tempo. Za szybkie. Zwłaszcza, że na dzień dobry czekał nas podbieg.

Za podbiegiem trochę przyspieszyłam i po jakimś czasie zgubiłam Marcina. Trasa byłą poprowadzona ładnymi okolicami - można było poznać Czechowice z tej lepszej strony.

Szczerze, w ogóle nie zastanawiałam się na jaki czas biegnę. Jakoś tak wolę - bez nerwów, bez nastawiania się... Dla przyjemności ;) Znalazłam sobie jakiegoś swojego "pacemakera" i biegłam.


Za piątym kilometrem był podbieg. Chyba trochę za szybko go wzięłam, bo mnie wymęczył... Na szczęście paręset metrów dalej czekał na nas punkt z sokiem (jakimś pysznym - chyba cytrynowym!) i niespodzianka - moja mama :) W ostatniej chwili skojarzyłam fakty i oddałam jej jedną z chustek - oczywiście w międzyczasie zrobiło się ciepło.

Na kolejnym kilometrze troszkę zwolniłam i wydawało mi się, że odzyskuję siły. W pewnym momencie biegłam sama, mając do swojej dyspozycji całą ulicę - taka zaleta małych biegów :) Zaczęłam już słyszeć metę, co mnie zmobilizowało i znowu przyspieszyłam.

Ostatnie 1,5 kilometra było trochę trudne. Oczywiście nie chciało mi się analizować dokładnie profilu trasy i na koniec zaskoczył mnie podbieg... Ups :)

W rezultacie trochę zabrakło mi sił na ostatni, płaski odcinek na stadionie. Wpadłam na metę, odebrałam metal i od razu jakoś dopadło mnie uderzenie szczęścia. Ukończyłam bieg na dyszkę w Czechowicach!


Czas, który osiągnęłam w sumie uznaję za swoją życiówkę - 54:39 mnie ucieszył. O całe 11 sekund lepiej niż na marcowej dyszce przy Półmaratonie Marzanny. Może i nie jakoś dużo więcej, ale trasa czechowickiego biegu była z pewnością trudniejsza.

Poniżej zrzutka z endo: pierwszy kilometr oczywiście był próbą znalezienie GPSa :)


I poglądowo - profil trasy:


Parę minut po mnie na metę wbiegł też mój brat - równie zadowolony i szczęśliwy jak ja :)


Podsumowując: w tym biegu podobało mi się po prostu WSZYSTKO. Organizacja, trasa, numery startowe, medale, atmosfera, mój wynik:> i w końcu nie biegłam sama! Czechowice spisały się na medal - będę czekać z niecierpliwością na kolejną edycję tego biegu za rok :)



A na kolejną relację z biegu - tym razem górskiego - zapraszam już wkrótce :)

sobota, 14 listopada 2015

Październikowe bieganie

Tak, wiem, mamy już prawię połowę listopada... A ja jakoś nadal nie miałam czasu napisać biegowego podsumowania października.

A działo się!

Październik upłynął u mnie bowiem pod znakiem imprez biegowych. A co za tym idzie - trafiła się też życiówka :)
Na początku miesiąca wzięłam udział w 9. Biegu Trzech Kopców, podczas którego co prawda temperatura była typowo letnia, ale trasa świetna - raz, że urokliwa, a dwa, że ja lubię górki. No i wynik całkiem całkiem w porządku :)


Po biegu Trzech Kopców trochę zaniedbałam sobie regularne treningi - jakoś tak wyszło. Z racji zbliżającego się półmaratonu postanowiłam się zmobilizować i zrobiłam sobie parę dni biegania pod rząd - z reguły tak nie robię, ale w październik był dla mnie poniekąd miesiącem oczekiwania... Więc unikałam siedzenia w domu ;)

W przedostatni październikowy weekend wzięłam udział w 2. Cracovia Półmaratonie Królewskim i wybiegałam półmaratońską życiówkę, która teraz wynosi 2:02:41. Prędko jej nie poprawię, bo póki co w planach mam tylko "nie-zwykłe" półmaratony. Ale z całego biegu i wyniku byłam bardzo zadowolona... Krakowskie imprezy mają swój klimat :)


Po półmaratonie byłam pewna, że nie wezmę już udziału w żadnej imprezie w październiku - a tu bach! Jakoś tak wyszło, że w Halloween stanęłam na starcie króciutkiego Horror Run w Bielsku. Co prawda miał tylko 4,2 km, ale za to niesamowity klimat. Ten bieg potraktowałam też jako mały sprawdzian do biegu górskiego, który miałam odbyć dwa tygodnie później. I w sumie to wynik miałam całkiem satysfakcjonujący :)



Ogólnie to moje bieganie w październiku było strasznie mało systematyczne. Raz dużo, raz mało - zabrakło oczywiście dłuższych wybiegań, z czym staram się ostatnio dzielnie walczyć.


W tych nieregularnych biegów uzbierało się jednak ze 100 km, czyli wynik mnie satysfakcjonujący. Ciężko mi pisać o planach na listopad, skoro połowa listopada już za mną... ;) Napiszę może, że pewne założenia (czyli w sumie 2) udało mi się już zrealizować. Ale co to dokładnie - napiszę następnym razem.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Horror Run na Kozią Górę - impreza z potencjałem

Halloween - święto, które wzbudza dużo kontrowersji i jednocześnie z roku na rok staje się coraz bardziej popularne. Mi się, muszę przyznać, podoba. Rozumiem, że nie jest polskie, ale ma swój urok ;)

A więc w tegoroczny Halloween udało mi się wziąć udział w... biegu. Najbardziej nietypowym biegu zorganizowanym, w jakim do tej pory brałam udział (w sumie to nie było ich zbyt wiele). Bieg nosił nazwę Horror Run. Trasa prowadziła z okolic Błoń na Kozią Górę (dla nietutejszych - Bielsko-Biała). A więc był to bieg górski o charakterze alpejskim. Pod górę do pokonania było ok. 250 m, a meta znajdowała się na wysokości 686m. Dystans - 4,2 km.

Taka impreza była organizowana po raz pierwszy. Pomysł strasznie mi się spodobał, fuksem zdobyłam na ostatnią chwilę pakiet startowy... No to biegniemy ;)

Ale, ale - nie tak prędko! Organizacyjnie impreza rozpoczęła się bardzo kiepsko. Przyjechaliśmy po odbiór pakietów ok. godzinę przed biegiem - w kolejce staliśmy z pół godziny, a za nami tłum ludzi oczekujących na pakiet się nie kończył... Słońce zaszło, temperatura spadła - całe szczęście, że nie musiałam korzystać z depozyt, bo paskudnie bym zmarzła - był ze mną odporny na wszelkie trudy Wojtuś :)


Subtelna charakterystyka musiała być :)



Jakby kogoś interesował skład pakietu - makarony Czanieckie, które niektórzy znają z pasta party na II Półmaratonie Królewskim, izotonik i soczek. Numer startowy był pod postacią kartki papieru w koszulce foliowej. Tyle.

Warto jednak zauważyć, że nie była to impreza biegowa w pełnym tego słowa znaczeniu. Bo gdzie indziej widzi się ludzi z numerami startowymi, którzy palą papierochy? Albo są poprzebierani za duchy i wiedźmy? :)

Start miał się zacząć o 17:00 - z racji wolnego wydawania pakietów oczywiście się nie zaczął :) Organizator informował co rusz, że start odbędzie się za 15, 20 minut... Mniej więcej w okolicy 18:00 zostaliśmy poinformowani, że biegacze będą puszczani w 5-osobowych grupach co minutę, wg. informacji na numerze startowym. Spojrzałam na swój - 29. Czyli, że przede mną jeszcze pół godziny czekania... Nie ma co ukrywać - byłam deczko wkurzona. Właściwie to bardzo. Zaczynałam Wojtkowi coś tam ględzić, żebyśmy wrócili do domu... Na szczęście mi nie pozwolił :)

Byliśmy zmarznięci, więc postanowiliśmy wykorzystać okoliczny hotel, żeby się ogrzać - nie my sami :) Z perspektywy osoby postronnej wchodzącej do hotelu musiało to wyglądać genialnie (i przy okazji jak z horroru) - mnóstwo potworów, diabłów i czarownic czekających w pięknych kanapach na swoją kolej :D



I w końcu nadeszła ta chwila - start!



Do startu trafiła mi się grupa nie-biegaczy z latarkami w rękach. Ruszyliśmy w ciemny las - pierwszy "potwór" naprawdę mnie wystraszył - wyskoczył zza drzewa z piłą łańcuchową :) Niestety, po paru minutach musiała opuścić swoją grupę, która została z tyłu. A więc byłam tylko ja, ciemny las, światło mojej czołówki i dochodzące z oddali strasznie odgłosy. Nie wiedziałam, z której strony i co na mnie wyskoczy... Ale w tym momencie cała złość na kiepską organizację gdzieś się ulotniła - biegło się ekstra! Gdzieniegdzie między drzewami można było dostrzec świecącą się dynię, świeczki... Albo potwora :)

Jak tylko zaczął się podbieg, zaczęłam wyprzedzać ludzi. Więc nie byłam już taka całkiem sama w lesie :) Po ok. 1,5 km się rozgrzałam i żałowałam, że nie zostawiłam jednak polaru Wojtkowi - ale tak to już jest, że czasami ciężko jest się rozstać z ciepłymi ciuszkami nawet jak wiesz, że będą Ci za jakiś czas przeszkadzać :) Przez jakiś czas biegłam we mgle, w której średnio widziałam, gdzie biegnę i bałam się, że zgubię trasę. Na szczęście chwilę później zgubiłam mgłę ;)

Wolnym truchtem przerywanym czasem marszem biegłam przed siebie. Raz ktoś wyskakiwał zza drzewa, raz z powietrza, a czasami coś czaiło się w krzakach... Klimat biegu był genialny!

Kątem oka widziałam, że miasto jest już dość w dole, co znaczyło, że przybliżała się meta. Im bliżej mety, tym więcej pieszych wyprzedzałam - byli też ludzie z dziećmi, dla nich to dopiero musiała być atrakcja :) Jak tylko zobaczyłam światło między drzewami, przyspieszyłam i chwilę później przeleciałam już przez metę, pięknie przyozdobioną balonami. A jaki dostałam medal!



Krótki to był bieg - ale genialny! Na górze czekał na mnie Wojtek, który swoją drogą też włączył niezłe tempo w podchodzeniu na Kozią Górę. Na górze było schronisko, więc było gdzie posiedzieć. Zjedliśmy kiełbaskę i zupę z dyni (pycha! - oczywiście wszystko w pakiecie) i powoli zmierzaliśmy w dół, do Bielska przykrytego mgłą. Piękny widok - zawsze mówiłam, że moje rodzinne okolice są piękne 8)

A co do wyników, to ukończyłam bieg z czasem - 33:16. Moje doświadczenie z biegami górskimi i moimi czasami w nich jest znikome, więc nie wiem czy to dobrze, czy źle. Co najśmieszniejsze - jeśli chodzi o wyniki na tle innych uczestników, wśród kobiet zajęłam 6 (!) miejsce na 185 startujących, a w open 43/341. Jeszcze nigdy nie byłam (i pewnie długo nie będę) tak wysoko :D

Ogólnie to oprócz wpadki organizacyjnej stwierdzam, że bieg był ekstra. Klimat, pomysł, no i posiadówka na górze zatuszowały niesmak oczekiwania na start. Myślę, że organizatorzy wyciągną z tego lekcję i w przyszłym roku nikt nie będzie już czekał i marznął.

No i na koniec: najoryginalniejszy z mojej skromnej kolekcji medali.



A tymczasem lecę się psychicznie nastawiać na dwie imprezy biegowe, które czekają mnie w tym tygodniu :)

niedziela, 25 października 2015

II Cracovia Półmaraton Królewski - pomiędzy sferą marzeń a założeń

Byłam, przebiegłam! Emocje już trochę opadły, więc czas na parę słów o biegu...

Muszę od razu przyznać, że przygotowania do Półmaratonu Królewskiego jakoś zbytnio mnie nie zajmowały. Szczerze - w ostatnim czasie miałam tyle ważnych rzeczy na głowie, że bieganie trochę olałam. A do samego półmaratonu podeszłam tak - jeden mam już za sobą, więc i ten jakoś pójdzie. Jakoś... No właśnie, czyli jak?

Zakładałam, że mój czas będzie wynosił coś w okolicach 2:05. Z drugiej strony gdzieś tam mi się marzył jakiś wynik a la 1:58. Wiedziałam jednak, że sobie na niego nie zasłużyłam. Ale może jednak...? ;)

Nadszedł dzień startu. Pogoda wymarzona! Chłodno, zachmurzenie, bez wiatru... W sam raz na życiówki. Mimo zapowiadanego słońca postanowiłam jednak założyć długi rękaw. Długo się zastanawiałam nad krótkim, ale w rezultacie uważam, że zrobiłam dobrze ;)

Przed biegiem zrobiliśmy sobie mały spacer po okolicy i po arenie.


Meta na arenie. Pomysł dość ciekawy :)





Czas znaleźć swoją strefę czasową...

Parę minut po 11:00 ruszyliśmy. Atmosfera na starcie była świetna - jeszcze nie miałam okazji brać udziału w tak dużej imprezie biegowej.

maratonypolskie.pl
Początkowe założenie było takie, że miałam się trzymać balonów na 2:00. I owszem, trzymałam się - do pierwszego kilometra. Później coś mnie podkusiło i postanowiłam je wyprzedzić.

maratonypolskie.pl
Biegło mi się bardzo dobrze, lekko. Aż do 6-7 kilometra, kiedy to złapała mnie kolka. Nie było tragedii, ale uprzykrzała nieco bieg. Udało mi się ją jakoś rozmasować dopiero mniej więcej na 9 kilometrze. 

Na Błoniach wiedziałam, że czas mam akurat taki pod dwie godzinki. Pierwsza połowa poszła gładko, dlatego zaczęłam nawet się zastanawiać, że może są szanse na mniej niż te dwie godziny... Błonia przebiegłam gładko, nawet mi się jakoś specjalnie nie dłużyły. Trzymałam tempo mniej więcej 5:35-5:40.

No cóż. Mniej więcej na 14 kilometrze zaczęłam zauważać, że coś jakoś gorzej z moimi siłami. A tu jeszcze 7 kilometrów! Mniej więcej na 15 kilometrze wyprzedziły mnie baloniki z 2:00... Cholera. Ogólnie miałam wrażenie, że wszyscy mnie przeganiają, a ja nie mam siły nikogo gonić ;)

Dalej biegłam już nieco wolniej. Praktycznie do samej mety wyrzucałam sobie w myślach błędy, które zrobiłam - ale o tym nieco dalej ;) W sumie to niezbyt pamiętam 16,17,18 kilometr - biegłam wgapiając się w chodnik, bo wydawało mi się, że to mi pomaga ;)

Mniej więcej na 19 kilometrze złapałam kawałek czekolady, która chyba dodała mi sił chwilę później. Jakbym wiedziała, że tak dobrze podziała, to porwałabym co najmniej 3 ;) 

Ostatni kilometr już jakoś poszedł. Doping pod areną zadziałał i trochę przyspieszyłam :) Wbiegłam na Arenę, gdzie w półmroku z innymi szczęśliwcami przekroczyłam metę. Radość, medal i w końcu woda! Walnęłam się na trawę. Naprawdę byłam zmęczona! Ale jaka szczęśliwa!

Udało mi się osiągnąć czas 2:02:41, z którego baardzo się cieszę. Po pierwsze - było to o prawie 3 minuty mniej, niż się spodziewałam. Po drugie - oczywiście to moja życiówka. Poprawiłam swój czas o 14 minut. Brzmi nieźle, ale - mój pierwszy półmaraton (Półmaraton Jurajski) był o wiele trudniejszy i pokonywany w upale. Dlatego w sumie spodziewałam się więc, że na krakowskim mój wynik będzie o wiele lepszy ;) No i przede wszystkim - ukończyłam kolejny półmaraton. W mojej karierze dopiero drugi, ale mam nadzieję, że to dopiero początek mojej biegowej przygody i w przyszłości będzie ich jeszcze duużo :) Pozytywne emocje, jakie towarzyszą imprezom biegowym naprawdę uzależniają!




Po biegu wraz z moim Najwierniejszym Kibicem załapaliśmy się na pasta party - makaron co prawda był zimny, ale pyszny i naprawdę "regenerujący" - nie spodziewałam się sosu bolońskiego ;)


Radość radością, ale czas na słowo krytyki. Pomimo tego, że jakoś specjalnie mi na czasach i biciu rekordów nie zależy, to jej sobie tym razem nie szczędzę ;) Moim zdaniem popełniłam następujące błędy:

- w ostatnich trzech miesiącach mało miałam długich wybiegań. W tym półmaratonie poległam głównie na słabej wytrzymałości, która nie pozwoliła mi zachować mojego tempa z pierwszej części biegu.
- w dalszym ciągu robię za mało ćwiczeń. Może za jakiś czas dopadnę kartę MultiSport i będę mogła skoczyć czasami na siłownię - bardzo bym chciała. Aczkolwiek postęp już jest, bo kiedyś nie robiłam ćwiczeń w ogóle ;)
- za bardzo uwierzyłam w swoje możliwości na początku biegu. A tak dobrze mi się biegło! Pierwsze cztery kilometry przebiegłam w tempie 5:25-5:30. Za szybko. Powinnam była zacząć wolniej.
- unikałam czekolady. Na końcu naprawdę dodała mi sił.

Podsumowując, swój drugi półmaraton uważam za bardzo udany. Jednocześnie zdałam sobie sprawę z tego, jak mało wiem jeszcze o bieganiu i swoich możliwościach - gdybym trenowała bardziej przemyślanie i regularnie, pewnie byłoby mnie stać na więcej. Daleka droga przede mną! Ale to mnie akurat cieszy - to znaczy też, że przede mną jeszcze wiele biegowych przeżyć :)

A następny półmaraton dopiero w marcu - planuję zdradzić Kraków na rzecz Półmaratonu Żywieckiego. Już nie mogę się doczekać! Chciałam tu i tu, ale niestety krakowska Marzanna wypada w ten sam dzień, co Żywiecki. A ja przecież tak lubię się katować podbiegami i rozpędzać na zbiegach ;)

A na Półmaraton Królewski z chęcią wrócę za rok, bo uważam, że impreza była naprawdę bardzo fajnie zorganizowana i ze świetnym klimatem. Ale szczerze... Chyba wolałabym metę na rynku ;)

czwartek, 15 października 2015

9. Bieg Trzech Kopców

9. Bieg Trzech Kopców... A mój pierwszy. 
O Biegu Trzech Kopców dowiedziałam się w zeszłym roku... Jakieś parę dni przed 8. biegiem. A więc, za późno, żeby się zapisać. Wiedziałam jednak, że w następnym roku go nie odpuszczę. Tereny, na których rozgrywany jest bieg tylko w małym stopniu pokrywają się z moimi terenami biegowymi na co dzień. Podczas dłuższych wybiegań wybieram się czasem na Kopiec Kraka. I tyle. W maju raz wykorzystałam wolny dzień i pobiegłam sobie pi razy drzwi trasą tego biegu. I tyle.

Dzień wcześniej odebrałam pakiet startowy - internety huczały o tym, jaki był beznadziejny - jak dla mnie koszulka jest piękna! Nie przeszkadza mi jakoś, że nie jest techniczna - w szafie dość mam biegowych/górskich technicznych ciuchów. I wyprzedzając trochę dalszy tekst - medal też strasznie mi się podoba.

Bieg wypadł w paskudną pogodę - chociaż na starcie biegu prowadzący uparcie twierdził, że pogoda jest piękna... ;) Ja tam nie wiem. Przy ponad 20 stopniach i palącym słońcu zawsze najgorzej biegam. Na szczęście mniej więcej w połowie trasy zaczynał się cień, w którym biegliśmy praktycznie do mety.

W biegu uzyskałam czas 1:19:08, który muszę przyznać - mnie ucieszył ;) Co prawda zadeklarowałam strefę czasową 1:10-1:19, ale szczerze, to chyba wynikało to z tego, że znowu coś sobie źle policzyłam... Ale w rezultacie w sumie się zmieściłam ;)

Z dwóch zbiegów, które planowałam wykorzystać wykorzystałam maksymalnie myślę tylko drugi - pierwszy był na samym początku biegu, więc jeszcze w tłumie. Poza tym międzyczasy miałam całkiem zadowalające, nieźle poradziłam sobie z długaśnym podbiegiem Aleją Waszyngtona. Trochę tylko spuchłam na początku Lasu Wolskiego. No i na końcowym okrążeniu kopca - wydawało mi się, że meta przede mną ucieka ;) Ale ogólnie podsumowując, to trasa biegu jest piękna i myślę, że to jeden z ciekawszych krakowskich biegów. O ile nie najciekawszy :)

Jeśli chodzi o błędy, które popełniłam - z racji mojej nienawiści do wysokich temperatur mogłam ubrać się jeszcze lżej. Mogłam nie zjeść banana 15 przed startem - zaraz po przekroczeniu mety myślałam no... Że go zwrócę ;) I na koniec - mogłam wziąć jakieś zapasowe agrafki, bo za połową biegu jedna z dwóch mi się odpięła i gdyby nie to, że jeden Pan dał mi własną nadprogramową, musiałabym jakimś cudem trzymać ten mój numer startowy.


Myślę, że Bieg Trzech Kopców wpisze się u mnie do kalendarza i w przyszłym roku też w nim wystartuję. I każdemu kto szuka ciekawego biegu w okolicach Krakowa polecam! :)

I obowiązkowo parę zdjęć autorstwa Mojego Kibica (i największego fana oczywiście, hihi):

W drodze na pierwszy kopiec

Powoli się zbierają - Night Runners jak zawsze błyszczą :)

I ruszyliśmy!

Próba wykorzystania pierwszego zbiegu - nie tak łatwo było!

No i w końcu meta...

A skoro meta, to i medal jest :)

Po B3K trochę znowu zaczęłam się opierdzielać biegowo. Wyjazdy, załatwienia, stresy - tak wiem, to wszystko wymówki :) Dlatego zabieram się do roboty, bo już za 9 dni czekają mnie kolejne zawody. Mam nadzieję, że tym razem w chłodniejszej aurze ;)

niedziela, 4 października 2015

Wrześniowe bieganie

Jakoś nie mam ostatnio czasu, żeby częściej tutaj zaglądać. Przyszła moja ulubiona pora roku, a wraz z nią czas pozałatwiać wszystkie ważne sprawy... Bardzo ważne. 

We wrześniu jednak znalazłam trochę czasu na bieganie. Aura była nieco łaskawsza - trafiło się nawet parę idealnie chłodnych dni na bieganie ;) Nie natłukłam jednak szalonej ilości kilometrów, nie przykładałam się zbytnio do gimnastyki... Jakoś było wiele innych, ważniejszych rzeczy do zrobienia we wrześniu niż bieganie. Ale nie było znowu aż tak źle ;)

Wstrętne endomondo nie przysłało mi jeszcze podsumowania miesiąca, więc będzie bez obrazków - we wrześniu udało mi się przebiec ok. 85 km. W sumie, jak na mnie to ani to mało, ani to dużo. Nie powiem, że w sam raz - w sam raz to by było 100 :) Może w przyszłym miesiącu.

Wrzesień to miesiąc, w którym można sobie jeszcze urozmaicić bieganie. A więc, oprócz biegania po osiedlu dwa razy wybrałam się w góry. Były to wycieczki z serii "jak upiec dwie pieczenie na jednym ogniu", bo w czasie kiedy ja się mordowałam na podbiegach, mój Narzeczony zbierał grzyby. Tzn. właściwie to próbował... Bo na pierwszej wycieczce nic nie znalazł, a na drugiej mało ;) Taką mamy w tym roku jesień.



Najpierw zmoczyło nas na Barnasiówce. Lubie tamte górki, bo po pokonaniu pierwszego, niemalże pionowego podbiegu można sobie przyjemnie pobiegać grzbietem z łagodnymi podbiegami i zbiegami. No i jest dość blisko ;)

Na kolejną górską wycieczkę biegową wybraliśmy się w okolice Kudłaczy. Też całkiem przyjazne biegowo okolice. Chciałam wbiec sobie na Łysinę. W rezultacie wbiegłam w chmurę i po jakimś czasie samotnego biegania przez upiorny, bukowy las, przypomniał mi się horror, który obecnie czytam i postanowiłam, ze mam gdzieś tą całą Łysinę i biegnę w dół. Jak się później okazało, do szczytu zabrakło mi jakichś 50 m w linii prostej (!). Ale za to szybciej dotarłam do Wojtka, który wkurzony brakiem grzybów zarządził natychmiastową zmianę miejscówki ;) W ten sposób potruchtałam jeszcze trochę po Lesie Bronaczowa, który też okazał się całkiem przyjemny.

A więc, wrzesień był całkowicie zwykłym biegowo miesiącem. I jak dla mnie, zdecydowanie za ciepłym. Z utęsknieniem czekam na prawdziwy, jesienny chłodek, w którym zdecydowanie najbardziej lubię biegać. W październiku czeka mnie Półmaraton Królewski, na który mam nadzieję trafi się brzydka pogoda, będzie zimno i pochmurno. Nie mam jakichś specjalnych planów związanych z tym półmaratonem - tradycyjnie - przebiec i mieć z tego frajdę :) Fajnie by było oczywiście poprawić czas z czerwca, ale jakby nie wyszło... To nic ;)

Następnym razem napiszę co nieco o Biegu Trzech Kopców, w którym wzięłam pierwszy raz udział właśnie dziś. Wrażenia mam bardzo pozytywne, więc z przyjemnością napiszę mini-relację z tego dnia :)

poniedziałek, 7 września 2015

Wakacyjne bieganie

Dawno nie pisałam już nic o bieganiu. Czas więc nadrobić zaległości i napisać parę słów o tym, jak wyglądały moje biegowe wakacje. A były hm... niestandardowe ;)

Na początku lipiec. Biorąc pod uwagę kilometraż, po raz pierwszy od czterech miesięcy nie udało mi się przebiec 100 km. Zabrakło jednak niewiele, bo przebiegłam ok. 91 km. Biegałam głównie dobrze znanymi krakowskimi ścieżkami, poza małymi wyjątkami, jak np. wycieczka biegowa na Szyndzielnię. 


Hmm... No cóż. Że bieganie w wysokich temperaturach mi nie sprzyja, to wiem nie od dziś. Ale trasa na Szyndzielnię okazała się być trudniejsza, niż myślałam. 5 km non stop pod górę, podczas których miałam pokonać ok. 600 metrów przewyższenia było dla mnie trochę zabójcze. Szczególnie odcinki w słońcu :) Ale no cóż, jakoś wybiegłam, obżarłam się na górze borówek i zbiegłam, już lekko. 

Zgodnie z planem w lipcu znalazło się też miejsce na gimnastykę, starałam się przynajmniej 1-2 razy w tygodniu robić ćwiczenia siłowe dla biegaczy. Na początku było ciężko, ale z każdym kolejnym dniem wychodzą mi coraz lepiej,

W lipcu na dobre dopadł mnie kryzys. Biegało mi się coraz słabiej, nie miałam ochoty na dłuższe biegi. Do tego pojawiły się upały, które ogólnie bardzo źle znoszę. Postanowiłam więc, że w sierpniu robię sobie przerwę. Upały 35+ trwały prawie 2 tygodnie, więc nawet nie było mi szkoda. Później, po ochłodzeniu raz pobiegałam trochę na wsi, raz wybrałam się z bratem na siłownię. Bieganie na bieżni jest nudne, ale nie jest aż takie złe ;) A poza tym - na siłowni jest klima! :D

Później przyszedł czas na wakacje. Zamiast biegać chodziłam z ciężkim plecakiem po norweskich górach. Łącznie więc, w sierpniu przebiegłam jakieś... 9 km. To nie żart :) Najprawdopodobniej pożegnałam się w ten sposób z perspektywą przebiegnięcia 1000 km w 2015 roku, ale mam to gdzieś - nie biegam przecież dla statystyk, tylko dla siebie. A o wiele więcej przyjemności czerpię z fajnego biegu, niż z patrzenia się na cyferki. A jaki efekt przyniósł ten mój odpoczynek?

Uważam, że bardzo dobry. Mam więcej energii, motywacji i sił. Po powrocie na dzień dobry przebiegłam 14 km z podbiegami. Biegło mi się lekko, nie czułam zmęczenia. Może to nie było zbyt mądre i powinnam po przerwie wybrać sobie jakiś krótszy bieg, ale... Jakoś mnie poniosło ;) Wczoraj wybrałam się trochę pobiegać po niskich górach. Górskie biegi są trudne, ale jednak to je lubię najbardziej.


Mam nadzieję, że moja energia utrzyma się do listopada, bowiem do końca roku czekają mnie jeszcze trzy imprezy biegowe, w tym jedna typowo górska. Nie mogę się już doczekać :)