wtorek, 28 lipca 2015

Mitt år med norsk

Rok. Rok temu postanowiłam sobie: zaczynam się uczyć norweskiego!
Bez jakichś konkretnych planów, motywacji. Ot tak. Początkowo podchodziłam do tego naprawdę z dystansem. Nie powiem - nauka mnie wciągnęła od samego początku, kiedy wkuwałam cyferki, w przerwach w pracy oglądałam masę filmików dla początkujących ucząc się najprostszych zwrotów... Ale hola hola! Ile razy to już zaczynałam się na własną rękę uczyć jakiegoś języka? Był hiszpański, był szwedzki, fiński, niemiecki... I jak to się kończyło za każdym razem? Efekty są - żadnego z wyżej wymienionych języków tak naprawdę nie umiem ;) Może poza niemieckim, który umiem odrobinkę, bo miałam go w liceum przez 3 lata. Wtedy jednak byłam bardzo oporna ;)

Dlaczego norweski? No cóż. Na mojej liście prób pojawiają się również szwedzki i fiński - po prostu uwielbiam tamte klimaty. Mam w sobie zew północy i od dawna marzyłam o wszystkim, co skandynawskie. A norweski, cóż - bo jakoś najbardziej zawsze ciągnęło mnie do Norwegii. Z filologicznego punktu widzenia - norweski jest prosty, ma nierozbudowaną (nie mówiąc prostą - żeby nikogo nie dobijać) gramatykę, logicznie tworzone słownictwo (coś a la niemiecki) i jak się później okazało - całkiem przyjazną wymowę. Przeważyła jeszcze jedna kwestia - język norweski moim zdaniem brzmi przepięknie. Jest śpiewny, różnorodny - praktycznie w każdej części Norwegii brzmi inaczej i pięknie.



A więc, jak wyglądała moja nauka przez te miesiące?

Od początku nauki norweskiego wkładałam w to mnóstwo zaangażowania. Początkowo ucząc się zwrotów zapisywałam sobie fonetycznie każde pojedyncze zdanie i słowo. Powtarzałam je do znudzenia, bo niestety, taka jest prawda, że nauka języków obcych to przede wszystkim wkuwanie. Nie da się tego ominąć. Szczególnie na początku. Słuchałam, przyswajałam nowe słówka, powtarzałam na głos i uczyłam się ich na pamięć. Próbowałam włączać sobie jakieś norweskie bajki, ale wiadomo, jak to na początku... Nie rozumiałam praktycznie nic.

Poziom A1 przerobiłam sama z pomocą m.in. Supermemo, Edgara, På vei, ćwiczeń do Ny i Norge czy też różnych materiałów znalezionych w internecie. A1 udało mi się osiągnąć w około 3 miesiące. W tym był jeden wyjazd do Norwegii, gdzie miałam swoją pierwszą styczność z nynorskiem i dialektem z Bergen. Ale norweskiego nie używałam, rzecz jasna.

Trochę zestrachana poszłam na kurs A2. Jak się później okazało, zupełnie niepotrzebnie, bo wiedzę miałam wystarczającą. Muszę przyznać, że kurs dał mi baardzo dużo. Poza kursem oczywiście dużo robiłam sama, uczyłam się słówek w swoim zakresie, namiętnie oglądałam Muminki częściowo ich nie rozumiejąc. Zaczęłam słuchać radia NRK i tak jakoś zanurzyłam się w tym języku.

Kurs A2 ukończyłam z najwyższą oceną. Przerwę w kursie i w zajęciach na uczelni wykorzystałam na intensywną naukę, zaczęłam oglądać norweski reality show Anno z napisami, zaczęłam przerabiać 2 część Trolla (pierwszą pominęłam) i świetną moim zdaniem gramatykę Evy Høgberg, wkuwałam słówka. Przez chwilę przeszło mi przez głowę, czy przypadkiem nie przeskoczyć jednego poziomu i iść na kurs wyższy, ale jakoś się bałam. Teraz z perspektywy trochę żałuję, że jednak tak nie zrobiłam, ale trudno :)

W marcu rozpoczęłam kurs B1. Trochę dopadły mnie sprawy związane z magisterką, więc zmniejszyłam nieco (ale tylko nieco) intensywność mojej nauki norweskiego. Mimo wszystko robiłam jednak sporo poza kursem. Przerobiłam część A2 i B1 książki Med Tusen Ord, zaczęłam przerabiać Vil du lære norsk? Łęckiego, słuchałam radia, czytałam strony internetowe i z każdego możliwego źródła wypisałam słówka, które potem wkuwałam. Przeczytałam swoją pierwszą powieść po norwesku, przestałam mieć problemy z rozumieniem Muminków. Dzięki radiu i serialowi Himmelblå (prześwietny serial) zaczęłam oswajać się z dialektami i odkryłam, że nie są takie straszne, jak myślałam.

Na kursie B1 trochę się jednak nudziłam. Oczywiście nie dlatego, że zajęcia były nudne, ale materiał przerabiany na kursie nie był dla mnie wyzwaniem. Wręcz przeciwnie, był dość łatwy.  Oczywiście nic nie zarzucam szkole językowej, wręcz ją polecam - to ja po prostu jestem nadpobudliwa ;) Potwierdzeniem tego były moje oceny -  ani razu nie zeszłam poniżej A. Plusy kursu oczywiście były - kolejna okazja do tego, żeby się rozgadać, dwa razy w tygodniu byłam bombardowana norweskim przez 1,5 h i nauczyłam się nowego słownictwa.

A co po kursie? No cóż, nie ma zmiłuj :) Kończę podręcznik Stein på stein, który trochę mnie nudzi. Ale klasykę trzeba skończyć. Kończę Łęckiego, bo można z niego wyciągnąć trochę sporo fajnej leksyki. W dalszym ciągu przerabiam Trolla 2, oglądam Kampen for tilværelsen (ale bez przekonania), codziennie słucham radia, wkuwam nowe słówka, czytam wiadomości, kończę moją drugą powieść po norwesku.

W planach mam drugą część Her på berget (pierwszą zacznę przerabiać na kursie od października), książkę Det går bra, kolejny norweski kryminał i duużo słuchania ;) Znajomość norweskiego nie kończy się na rozumieniu akcentu z Oslo. Poza tym, chcę przeskoczyć jeden poziom kursu.

Podsumowując, w rok nauki języka norweskiego doszłam do poziomu... No właśnie, do jakiego poziomu? ;) Według tej krótkiej ankiety jestem na poziomie B2. Nie wiem ile w tym prawdy, bo przecież kończę dopiero podręcznik, po którym miałabym być na poziomie B1 (ale ten podręcznik mnie w sumie nudzi). Bez wysiłku czytam obecną książkę, wiadomości, słucham radia. Oglądam filmy. Rozumienie ze słuchu też jest u mnie w porządku, mam tylko problemy ze zrozumieniem szybkiego, potocznego języka. Norwegowie uwielbiają gadać z prędkością odrzutowca ;) A jak z wypowiadaniem się, będę miała okazję zapewne sprawdzić za miesiąc. Już się boję ;) Do tej pory na kursie nie miałam żadnych problemów z wypowiadaniem się.
Na pewno jestem gdzieś pomiędzy B1 a B2. A gdzie mi bliżej? Być może faktycznie do tego B2...

Podsumowując, po roku naprawdę intensywnej nauki (często po parę godzin dziennie) udało mi się dojść do wyżej opisanego poziomu. Taka nauka wymaga to sporego wysiłku (no chyba, że mieszka się w jakimś kraju i jest się zatopionym w języku). Co więcej, jeden podręcznik nie załatwi sprawy. Nie da się też nauczyć języka bez wkuwania słówek (moja najmniej bolesna metoda to fiszki i układanie zdań z najoporniejszymi słówkami) i porządnego przerobienia gramatyki. Za unikanie gramatyki na początku odpokutuje się w późniejszej fazie nauki języka.

Podobno od jakiegoś czasu panuje moda na języki skandynawskie. Faktycznie, na kursach A1 z norweskiego uruchamiają po parę grup, miejsc brakuje... A tymczasem chociażby na kursach B1 ... Pustki! Ciężko uzbierać jedną grupę. Dlaczego tak jest? Wszyscy wyjeżdżają, czy tak szybko im się zapał kończy? Wszystkim, którzy zamierzają się uczyć norweskiego radzę: cierpliwości. I słuchajcie dużo, bo to naprawdę pomaga!

wtorek, 7 lipca 2015

Czerwcowe bieganie

Pół roku minęło. A co za tym idzie, kolejne pół roku biegania, które wartałoby jakoś podsumować. Na początku jednak skupię się na tym, jak u mnie wyglądało bieganie w czerwcu.

Nie było najgorzej. Pod względem kilometrów był to trzeci miesiąc z rzędu, w którym udało mi się przebiec ponad 100 km. Niewiele ponad 100, bo dokładnie 101 km ;) W tych 101 kilometrach znalazła się pierwsza w moim życiu połówka, a mianowicie Półmaraton Jurajski. Wynik, który osiągnęłam nie jest może dobry, ale co z tego! Radość była (i jest) ogromna. Przebiegnięcie pierwszego półmaratonu dało mi powera i motywację do planowania kolejnych startów. A wiadomo, nic tak nie motywuje jak zbliżające się zawody (przynajmniej mnie). 



Jeśli chodzi o treningi, to oczywiście większość przetruchtałam na osiedlu. Udało mi się jednak trochę je urozmaicić w najlepszy możliwy sposób - wybrałam się w góry!

Pobiegłam na najwyższy szczyt Beskidu Małego - na Czupel. Pogoda była idealna, biegło się dobrze. Udało mi się tym samym przebieg 16,4 km z całkiem moim zdaniem sporym przewyższeniem (ok. 700m). W zeszłym roku też próbowałam biegania w Beskidzie Małym. Wtedy jednak skończyło się koszmarnym zmęczeniem. Teraz, z perspektywy czasu wiem, gdzie robiłam błąd. Próbowałam przebiec każdy najmniejszy odcinek i kończyło się to, jak się kończyło ;)



Drugim urozmaiceniem był bieg w okolicach Ojcowskiego Parku Narodowego. Miało być przyjemne truchtanie po pięknej okolicy. I owszem, w pewnej części było. Skończyło się ono jednak powrotem wzdłuż ruchliwej drogi bez chodnika, bo szlak rowerowy, który widniał na mapie okazał się być niewyraźną ścieżką między polami uprawnymi. Ale trochę przewyższeń było ;)

Tak wyglądał czerwiec.
A ostatnie pół roku? Przede wszystkim było lepsze niż rok temu. Nie odpuściłam w żadnym miesiącu. 

Kilometry/ilość treningów/ średnio km/trening
Najgorzej pod względem ilości treningów i kilometrów wyglądał luty. W lutym było za to dużo gór, dwie choroby - i jakoś tak wyszło. W marcu czekał mnie pierwszy start  w 1. Biegu z dystansem do wiosny na 10 km, co zmotywowało to nieco większego kilometrażu. W kolejnych miesiącach już jakoś poszło. Ogólnie w pierwszym półroczu przebiegłam 472 km. Taki wynik mnie satysfakcjonuje.

A co dalej?
No cóż. Zamierzam sporo zmienić. Przede wszystkim, znowu - zwolnić na treningach. Lato i upały mi nie służą, a nie chcę po każdym treningu wracać zmordowana. Jednocześnie chciałabym zachować ilość kilometrów z poprzednich miesięcy. Jak wyjdzie? Zobaczymy :)
Poza tym, oprócz samego biegania chciałabym poświęcić sporo czasu gimnastyce. Do tej pory jedyna gimnastyka, jaką robiłam pomagała mi na kręgosłup. A bieganie to przecież nie tylko bieganie ;) i kolejne kilometry. 
Jeśli chodzi o starty, to jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, szykują mi się w tym roku jeszcze 4 starty. Jeden półmaraton, jedna dyszka i dwie 10+. W tym jedna, której nie mogę się doczekać - stricte górska. Dalekosiężne, czyli przyszłoroczne plany też już są. Ale na wspominanie o nich przyjdzie odpowiedni czas ;)


A więc, nie ma czasu na obijanie. Trzeba  ćwiczyć!

piątek, 3 lipca 2015

Hvordan går det?

Wakacje. Tak się złożyło, że mam jeszcze jeden. Ostatnie. Całe szczęście! Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, że mogłam kiedyś siedzieć przez całe wakacje i nic nie robić... Hm... Chyba na dobre wkroczyłam w dorosły świat ;)

Moje wakacje są pracowite. Czas dokończyć sprawy związane z magisterką i na dobre zakończyć rozdział życia nazwany studiami. Najwyższy czas.

A poza tym i przede wszystkim - norweski. Dużo norweskiego. Słówka, filmy, książki, ćwiczenia... Wszystko co się da. Taki jest mój cel wakacyjny - przekroczyć kolejny poziom z norweskiego. W tym przypadku będzie to coś w okolicach B2/B2+. Czyli poziom, z którym da się już coś zrobić ;) Jak mi pójdzie? Zobaczymy. Za jakieś 1,5 miesiąca będę mogła się przekonać, jak faktycznie idzie mi komunikacja :)


Na dobry początek i długie wieczory tematycznie - krim o białych nocach ;)

Kolejny mój cel to oczywiście bieganie. Mam w planach parę startów - raczej ambitnych. Ale o bieganiu napiszę kolejnym razem, bo w tej kwestii ciągle dużo się u mnie zmienia ;)

W tym wszystkim brakuje mi trochę moich dawnych, górskich celów. Ale myślę, że w swoim czasie i na nie znajdzie się miejsce, a moja górska miłość rozkwitnie na nowo :)

A tymczasem czas na uśmiech i do roboty! ;)




Ha det bra! :)