niedziela, 30 października 2016

3. Bieg o Złotą Szyszkę - po górach biegamy dla przyjemności

Po ostatnim Półmaratonie Królewskim ogarnął mnie znowu szał startów. Mam ochotę na zawody. Duużo zawodów! Naszło mnie jednak na coś małego, bieg, którym mogłabym się nacieszyć, bez pośpiechu (jakkolwiek dziwnie to brzmi w połączeniu z bieganiem ;) ) i parcia na czas. To, że jestem lokalną patriotką wiedzą już chyba wszyscy... ;) A więc w sobotę postanowiłam stanąć na starcie 3. Biegu o Złotą Szyszkę. Małego górskiego biegu, organizowanego w Bystrej, w moim ukochanym Beskidzie Śląskim. 

Około 250 osób stanęło na starcie, nie było elektronicznego pomiaru czasu. Trasa była niezwykle malownicza, wiodła z Bystrej na Kozią Górę, Szyndzielnię i Klimczok, a potem zbiegała do Bystrej. Trasa miała ok. 14 km. Garmin policzył mi ok. 13,9 km.



Jako towarzysza zabrałam na zawody mamę, która też bardzo lubi takie imprezy i jak sama twierdzi, też chciałaby biegać :) 

Bystra to niewielka miejscowość. Jak tam przyjechałyśmy, to nie było nawet zbytnio widać, że będzie się tutaj odbywał jakiś bieg. Z ledwością udało mi się namierzyć jakiegoś lokalsa, żeby podpytać, gdzie jest OSP - czyli gdzie znajduje się biuro zawodów. Trochę błądzenia i jednak tam trafiłyśmy. W pakiecie był bardzo ładny numer startowy, parę ulotek i buff.

Prognozy na ten dzień były przeróżne... Na szczęście sprawdziła się ta najkorzystniejsza :)


Start był jednak w innym miejscu, po drugiej stronie rzeki, która nota bene rozdziela całą miejscowość na pół. Na starcie była tylko szarfa, za którą ustawili się biegacze. Pogoda jak zamówiona - może i wietrznie, ale pokazało się słońce.



Ci w krótkich spodenkach chyba pożałują na górze :)

Odliczanie - i ruszamy! :)

Nie ma zmiłuj - bieg zaczął się od podbiegu. Pierwszy cel znajdował się na wysokości  683 m - tyle bowiem ma Kozia Góra. Podbieg nie był jakiś koszmarny, więc trochę biegłam, trochę szłam. Trasa wiodła bukowym lasem - a więc po dywanie z liści :)



Kozia Góra pojawiła się dość szybko, a więc pierwszy odpoczynek. I zbieg :) Tam jednak pierwszy raz poczułam, że łapie mnie kolka, która strasznie boli z każdym krokiem w dół. Zamiast pędzić i wyprzedzać innych łapałam się boku, żeby pozbyć się skurczu. Niestety nie skutkowało ;)

I tak zbiegliśmy na Kozią Przełęcz. Zaczął się podbieg, a wraz z nim kolka jakby przeszła... Zamiast brzuchu zaczęły mnie za to palić łydki - dawno się nie biegało po górach ;) Ale widoki były tak piękne, że nawet jakoś o tym nie myślałam. Patrzyłam tylko na Magurę po drugiej stronie doliny i tak sobie myślałam, że jeszcze trochę tych metrów w górę jest ;) Garmin mnie w tym utwierdzał.

Kolejny, tym razem nieco mniejszy zbieg był na Przełęcz Kołowrót. I tam już żółtym szlakiem, wąską ścieżką w górę. Fajnie było odwiedzić miejsca, w których się tak dawno nie było :)

Podejście na Szyndzielnię trochę się dłużyło. Było wąsko, więc wszyscy zgodnie maszerowali pod górę. Nikt nie wyprzedzał :) Ja też nie miałam na to zbytnio siły.

W końcu pomiędzy drzewami pojawiło się schronisko na Szyndzielni. To oznaczało, że jesteśmy już na wysokości 1000 metrów... I że zaraz będzie trochę z górki ;)



Za Szyndzielnią znowu przeszliśmy do truchtu. Czułam jednak w nogach te prawie 700 metrów podbiegu, więc był to wolniutki trucht ;) W połowie drogi między Szyndzielnią a Klimczokiem stała para, która świetnie dopingowała - coś w stylu "no dalej dalej, ja tu robię zdjęcia więc biegusiem, bo maszerować nie wypada!" Na wszystkich działało :)


Na Szyndzielni miałam jeszcze nadzieję, że nie będziemy musieli wbiegać na Klimczok... Cóż, nadzieja matką głupich - na rozejściu szlaków wszyscy grzecznie biegli prosto ;) Podbieg na Klimczok jednak nawet aż tak nie bolał, ale za to jaka nagroda czekała na wszystkich na szczycie!


Jeden z biegaczy, też uwieczniając widoki, rzucił stwierdzenie, że zamiast biegać, to robimy zdjęcia ;) Ale to jest właśnie fajnie w biegach górskich - nie trzeba się tak spieszyć, przejmować trzymaniem tempa, nie szkoda chwili na to, żeby wyciągnąć telefon i zrobić zdjęcie. Tym bardziej, że było pięknie! Bo po górach biega się przede wszystkim dla przyjemności. A nie dla wyników ;)

Po stromym zbiegu z Klimczoka na przełęczy był punkt odżywczy. Kilka łyków przepysznego izotoniku dodało mi energii. Co mi się spodobało to to, że wszyscy biegacze po wypiciu napoju grzecznie chowali kubeczki do kieszeni. Super! :)

Ostatni podbieg do schroniska i dalej miało być już tylko w dół. To lubię ;)

Na początku było bardzo stromo. Mieszanka kamieni, liści i błota, ślisko i morko - w końcu cały październik pada ;) Puściłam się jednak pędem w dół. Po kilometrze zbiegu wróciła jednak ta pierońska kolka. Podnoszenie rąk nic nie dawało. Przy każdym stąpnięciu ukłucie w boku. Starałam się to ignorować, ale nie całkiem się dało.



A skoro nie dało się pędzić, to pogadałam sobie chwilkę z innymi biegaczami :)

Dalej jednak znowu zrobiło się wąsko, a więc pognałam w dół, na ile skurcz mi pozwalał ;) Momentami było naprawdę wąsko i ślisko. Trzeba było uważać. Bystra zbliżała się jednak bardzo szybko, a na końcu, po wybiegnięciu z lasu można było znowu przyspieszyć.

Na początku szlaku czekała na mnie moja mama, z którą kawałek biegłam, a potem, na oparach, już sama do mety. Szczęśliwa, ale zmęczona :)


Garmin pokazał mi 13,89 km w 1:50:23. Myślałam, że będę trochę szybciej, ale w praniu wyszło inaczej... ;) Trasa okazała się być bardziej wymagająca niż się spodziewałam, szczególnie te wąskie i śliskie zbiegi. Ale takie są górki i ich urok :)

I jeszcze zrzutka z endo:




Dostałam drewniany medal w kształcie profilu trasy, na którym jest chyba wszystko, co chciałoby się wiedzieć na temat biegu :)



Podsumowując, bardzo się cieszę, że udało mi się pobiec w tegorocznym Biegu o Złotą Szyszkę. Baterie naładowane, tego mi było trzeba :) Atmosfera na biegu była super, wręcz rodzinna. Trasa przepiękna. Bardzo się cieszę, że w mojej rodzinnej okolicy organizowane są takie fajne imprezy biegowe. Za rok z miłą chęcią tutaj wrócę :) Gdybym tylko miała okazję częściej trenować w górach... Ale kto wie, może już wkrótce ;)

środa, 19 października 2016

3. Cracovia Półmaraton Królewski - jestem dwójkołamaczem!

Jesienny Cracovia Półmaraton Królewski na dobre wpisał się w kalendarze krakowskich biegaczy. Jesień, chłodno, idealny czas na bieganie. Rok temu impreza strasznie mi się spodobała, a więc wiadome było, że wrócę w tym roku. A właściwie to wrócimy, bo przez ten rok zdążyłam zarazić bieganiem też Wojtka. 

Razem chodziliśmy więc na treningi, które nawet wyglądały trochę podobnie, tylko u Wojtka oczywiście było szybciej. Wojtek trenował pod konkretny czas. A ja, jak to ja... Trenowałam sobie dla przyjemności ;) Oczywiście, regularnie, wplatając jedno długie w tygodniu, przebieżki, itp, itd. Ale bez żadnego planu. Znowu! 

I oto nadszedł ten dzień. Jak na złość rano było paskudnie, padało, wiało i do tego było zimno. No tak, przecież października w tym roku nie ma, tylko od razu zaczął się listopad. Brr. Przyszykowane dzień wcześniej ciuszki tak jakby trochę nie pasowały do aury za oknem... Do samej areny biłam się z myślami w czym właściwie mam startować. Na szczęście po rozgrzewce porzuciłam wizję wystartowania w kurtce i w rezultacie zostałam w bluzce z krótkim rękawem i rękawkach, które dostaliśmy w pakiecie. A co tam, mam biec szybko, to przynajmniej będę miała dobry system chłodzący ;)

Póki jeszcze wyglądamy świeżo... ;)

Przed biegiem spotkaliśmy Anię i kibicujących nam Wojtka i Monikę. Trochę pogaduszek, śmieszków i popędziliśmy w stronę naszych stref startowych. Jak zwykle miałam najdalej ;)

Plan na bieg miałam taki: oddaję mój los w ręce pacemakerów. Albo trzymam się ich do końca, albo próbuję na końcu przyspieszać (ta opcja wydawała się jednak mało prawdopodobna ;) ). Wojtek tyle czasu wiercił mi dziurę w brzuchu o złamanie dwóch godzin w półmaratonie, że musiałam tym razem spróbować. Chociaż szczerze, to jakoś średnio widziałam mój bieg przez ponad 20 kilometrów w tempie poniżej 5:40...

Wystartowaliśmy. Morze ludzi przelało się przez start koło areny. 7000 biegaczy. Było to bardzo mocno czuć, szczególnie na pierwszych kilometrach. Kurczowo trzymałam się balonów, co naprawdę nie było proste. Ciągłe przeciskanie się między ludźmi, wymijanie...

Przy niebieskich balonach biegł mój Wojtek vel petarda ;)

Na 4-tym kilometrze prawie się wywaliłam, na szczęście dzięki ściskowi ktoś tam z tyłu mnie podtrzymał (baardzo dziękuję!). Potem znowu był ciężki odcinek koło punktu odżywczego na 5. kilometrze. Ścisk, kałuże. Musiałam biec po trawie (a raczej po błocie), żeby dotrzymać kroku balonom. A i tak trochę mi uciekły... I znowu gonienie. Średnio podobały mi się międzyczasy na zegarku, czułam poza tym, że biegnę za szybko. Pod mostem koło bębniarzy (którzy swoją drogą są ekstra!) zegarek pokazał mi tempo kilometra w 5:15. Ups...

Na Alejach w końcu się rozluźniło. I przestało chyba padać. Na Błoniach zaczęłam czuć zmęczenie. 10 kilometrów minęło w tempie 56 minut. Mniej więcej na 11 kilometrze postanowiłam, że przestaję gonić balony. Jak dla mnie biegli za szybko Na płaskim odcinku na Błoniach utrzymywali tempo 5:25 - to zdecydowanie za szybko dla mnie jak na półmaraton ;)

Odpokutowałam to tempo troszkę dalej, przy małym podbiegu w stronę Rynku. Na samym Rynku za to pięknie, byli kibice, aż chciało się uśmiechać :) Siły wróciły.



Najbardziej bałam się chyba odcinka bulwarów w stronę Areny. W zeszłym roku właśnie tam miałam największy kryzys i tam przeszłam do marszu. W tym roku pojawił się jeszcze lodowaty wiatr. Starałam się utrzymywać to tempo 5:40, ale nie do końca mi się udawało. Wiedziałam za to, że mam jakiś zapas z pierwszej połowy biegu. Kryzysy były, ale zacisnęłam zęby i je przetrzymałam. Nie mogłam przejść do marszu. Nie było takiej opcji!

Na 19 kilometrze marzyłam już o mecie i o cieple. W butach mi chlupało, z nosa ciekło, a na skostniałe ręce naciągnęłam sobie rękawiczki. Jak dobrze, że je miałam (dziękuję Wojtu :*)! Ostatnie dwa kilometry bolały jak nie wiem. Na 20-tym zobaczyłam, że mi się uda złamać te dwie godzinki. O ile się nie wywalę i nie przestanę biec ;) Jak się okazało potem, na końcu jednak przyspieszyłam. Czułam jednak, że biegnę na ostatnich nogach, ten odcinek do areny dłużył mi się niemiłosiernie! Przed metą czekał na mnie Wojtek, do którego miałam siłę tylko krzyknąć. Biegł za mną te sto metrów i motywował... I zmotywował do tempa 5:15 :)



Na metę wbiegłam naprawdę wyczerpana. Jeśli ktoś wpadł wtedy w euforię, to Wojtek :) Zrobiłam to! Przebiegłam półmaraton poniżej dwóch godzin! :) A konkretnie w 1:58:57. Wojtek tez pobiegł bardzo ładnie - spełnił swoje założenia i przebiegł w 1:27:01. I to z narastającą prędkością :) Zapewne nie każdy może się pochwalić takim półmaratońskim debiutem.



Jak już doszłam do siebie na mecie, okazało się, że... krwawię ;) Bluzka we krwi, numer startowy też... I część buźki ;) Źródło krwi zlokalizowałam w nosie, więc nie było to nic groźnego. Ale widać przynajmniej, jak walczyłam! :D

Te plamy to niestety krew :)

Wystałam się w kolejce po medale. Za metą naprawdę było tłoczno. W sumie to na całym tym biegu było tłoczno. Strach pomyśleć, jak będzie za rok ;)



Podsumowując - było fajnie! Trochę szkoda, że trafiła się taka paskudna pogoda, bo nie było zbyt dużo kibiców, praktycznie nie było after party, tylko wszyscy pochowali się w arenie. Dobrze, że była chociaż taka opcja. Ale pod względem wyników było elegancko. Ja tylko troszkę żałuję, że nie cieszyłam się tym biegiem tyle, ile bym mogła - skupiałam się najpierw na trzymaniu się balonów, a potem na utrzymaniu tempa. Jak już pisałam w poprzednim wpisie - to nie to, co Hemli lubi najbardziej :) Ale o czas też czasem warto powalczyć ;)



Moje międzyczasy wyglądały tak:


Porównując z zeszłorocznymi... (w zeszłym roku nie miałam zegarka i biegłam na samopoczucie)



Postęp jakiś jednak widać :)

Po zawodach odebrałam jeszcze jedną nagrodę - statuetkę Królewskiej Triady Biegowej za ukończenie tegorocznych Cracovia Maratonu, Biegu Trzech Kopców i właśnie półmaratonu. Bardzo fajny pomysł. 



A co teraz? Absolutnie nie czas na odpoczynek ;) Za miesiąc bowiem znowu czeka mnie półmaraton... Tylko tym razem z  zupełnie innej bajki ;) Ale o tym następnym razem.

niedziela, 9 października 2016

Dlaczego nie gonię za wynikami?

Życiówki. Poprawa wyników. Rekordy. Rywalizacja. To wszystko tak bardzo związane jest z bieganiem. Trenujemy, by biegać szybciej, na zawodach ścigamy się, albo ze sobą po nowy rekord, albo z innymi. Ale czy to daje nam prawdziwą radość?



I tak, i nie. Dlatego dzisiaj parę słów o tym, dlaczego należę do grupy tych, którzy nie biegają wyłącznie dla cyferek :)

Na początku zadam więc sobie pytanie: dlaczego biegam?
Bo przede wszystkim to lubię. Sprawia mi to frajdę, dzięki bieganiu lepiej się czuję fizycznie, mogę aktywnie odpocząć po 8 godzinach w pracy i po treningu czuję się z siebie zadowolona. Mam poczucie, że coś tego dnia dla siebie zrobiłam.

Biegam regularnie pod ponad dwóch lat, dlatego z pewnością wiele osób się dziwi, dlaczego jeszcze nie pobiegłam półmaratonu poniżej dwóch godzin? Dlaczego nie chcę jakoś znacząco poprawić swojego rekordu na dyszkę? I jak to możliwe, że tak właściwie nie wiem, jaki mam czas na piątkę? Otóż - to wcale nie jest tak, że ja nie chcę tych czasów poprawić. Owszem, miło by było. Ale to są dla mnie w bieganiu sprawy drugorzędne. 

Bieganie to moja pasja, która ma sprawiać mi radość. Dlatego jakoś mi się nie widzi wiązać tego z rywalizacją, z gonitwą za lepszym czasem i poprawianiem życiówek za wszelką cenę. Bo oczywiście, jeśli wszystko idzie po naszej myśli, nowe rekordy są powodem do radości i zadowolenia z siebie. A co, jeśli się nie udaje? Jeśli dopadnie nas kontuzja i zniweczy żmudne przygotowania do konkretnego startu? Albo kiedy trenujemy niemalże na maksimum swoich możliwości, a okazuje się, że ktoś inny, kto olewał treningi i tak wykręcił lepszy wynik? Wtedy pojawia się żal, rozczarowanie, niezadowolenie z siebie. I ja osobiście czegoś takiego w mojej pasji nie chcę. Nie chcę, żeby bieganie kojarzyło mi się z czymś negatywnym, żeby cokolwiek albo ktokolwiek odbierał mi radość z biegania. Aktywność fizyczna, endorfiny to przecież takie pozytywne emocje! Nie wspominając już o zawodach. Na samo wspomnienie o tej atmosferze uśmiecham się sama do siebie.


Są dla mnie inne przestrzenie w życiu, gdzie mogę sobie stawiać wymagania, lub bardziej ktoś mi je stawia - np. w pracy. Lub w nauce języków obcych, do której podchodzę bardzo obowiązkowo. Dla mnie bieganie jest odpoczynkiem. Taki sam stosunek mam do gór. Lecz w przypadku tej pasji, zdrowego podejścia nauczyłam się z czasem. W bieganiu nie muszę sobie niczego udowadniać. Cieszy mnie sam fakt, że regularnie trenuję, bez względu na pory roku czy pogodę. Cieszy mnie moja tablica z medalami. Skarbnica pięknych wspomnień. I nie wyobrażam sobie, żeby jakiś medal mnie nie cieszył, bo bieg poszedł nie po mojej myśli. 



Kolejnym powodem, dla którego nie gonię za życiówkami jest czas. Bieganie jest jednym z wielu moich zainteresowań. Zdarza się, że nie ma nas przez cały weekend albo i dłużej, bo jadę w góry. W wakacje znikamy na ponad tydzień w Norwegii i chodzimy z ciężkimi plecakami. Albo czasami zwyczajnie wolę posiedzieć ze znajomymi przy piwku. Wtedy nie ma czasu na bieganie. W tygodniu biegam przeważnie co drugi dzień. I tak pochłania to sporo czasu. Ale dla znacznej poprawy wyników musiałabym poświęcić na bieganie jeszcze więcej czasu, wprowadzić więcej dni treningowych. A tego raczej nie chcę. Wydaje mi się, że wtedy wyjście na trening robiłabym nie z chęci, ale bardziej z przymusu.

Jeśli ktoś się mnie spyta, czy nie chciałabym biegać szybciej, to odpowiem, że jak najbardziej, chciałabym. I pewnie w przyszłości będę, bo jednak cały czas robię jakiś progres. Ale tylko i wyłącznie dla własnej satysfakcji. Bo czasami jest fajnie popędzić i porządnie się zmęczyć :)

Oczywiście rozumiem też osoby, które mają skrajnie odmienne podejście niż ja. Każdy znajduje w bieganiu coś dla siebie. Kobiety często mają podobne podejście do mnie. Mężczyźni za to przeważnie lubią się ścigać :) 

I nie pytajcie się, kiedy wykręcę jakąś nową życiówkę. Być może za tydzień. A być może za pół roku. Dla mnie najważniejsze jest, że bieganie mnie nadal cieszy. I tego życzę każdemu ;)


wtorek, 4 października 2016

10. Bieg Trzech Kopców - oddajcie mi płuco!

Bieg Trzech Kopców to z pewnością jedna z ciekawszych krakowskich imprez biegowych. Dystans co prawda nietypowy, ale sam fakt, że miejsca rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, już o czymś świadczy. W tym roku popularność Biegu Trzech Kopców spotęgował jeszcze fakt, że wchodzi on w skład Krakowskiej Triady Biegowej, razem z maratonem i półmaratonem.

Mój udział w B3K był w tym raczej spontaniczny. Cały tydzień poprzedzający bieg chodziłam zasmarkana z okropną chrypą. Jeszcze w piątek mówiłam, że raczej nie pobiegnę. I co? W niedzielę o 10:00 z bananem na twarzy, w przepięknej zielonej koszulce z pakietu zmierzałam ku Kopcowi Kraka, ciesząc się na udział w biegu. Zawody takie są, nie da się koło nich przejść obojętnie, szczególnie jak ma się pakiet ;)


Pod Kopcem Kraka zebrała się całkiem spora grupka ludzi. Limit uczestników wynosił 2500 osób. I dobrze, bo większa ilość po prostu nie zmieściła by się przed startem ;)


Zdobyliśmy tradycyjnie Kopiec Kraka, trochę przebieżek i można startować. Wojtek był ze mną tym razem jako kibic, więc rozdzieliliśmy się i poszłam ustawić się na starcie. Od razu wczułam się w atmosferę. Ależ mi brakowało zawodów przez te prawie 4 miesiące!

Podeszłam do tych zawodów jednak bardzo nie-sportowo. Po chorobie nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Chciałam po prostu wystartować, cieszyć się biegiem, a na mecie dostać medal.

Punkt 10:30 start! Na początku oczywiście było tłoczno.


Z wykorzystania pierwszego zbiegu znowu nic nie wyszło. Za dużo ludzi.

Przerzedziło się dopiero po wbiegnięciu na bulwary. I tam po jakimś czasie poczułam, że coś jest nie halo. Nie potrafiłam utrzymać tempa 5:35. A to dopiero początek biegu! Słoneczko przygrzewało, a ja biegłam wolniej i wolniej... Tak po płaskim, a co dopiero dalej? Jak sobie pomyślę, jak w zeszłym roku grzałam na bulwarach... Z tym, że wtedy nie byłam tego świadoma :D

Tak sobie biegłam i tylko czekałam na cień. Razem z cieniem nadszedł podbieg. Długaśny podbieg Aleją Waszyngtona. Jakoś go przeczłapałam. Na górze łyczek wody i czas na krótki odpoczynek - nareszcie trochę z górki ;) Ten odcinek za Kopcem Kościuszki też jest jednak raczej pofałdowany. W pewnym momencie, jak mierzyłam się z kolejną górką, ktoś klepnął mnie w plecy i powiedział: dajesz, dasz radę! Dziękuję, miałeś rację :)

Na dziewiątym kilometrze przyszedł czas na zbieg. Ten fajny zbieg, na którym można biec na złamanie karku - czyli coś, co wychodzi mi całkiem nieźle ;) Powyprzedzałam trochę biegaczy, chociaż wiedziałam, że na kolejnym podbiegu jeszcze pewnie obejrzę ich plecy.

I faktycznie - na dziesiątym kilometrze prawie umarłam. Musiałam się pilnować, żeby nie zasłabnąć. Cholercia! Przecież w piątek biegało mi się całkiem spoko!

Końcówka biegu była też już raczej wolna - dało się już usłyszeć "odgłosy mety" spod Kopca Piłsudzkiego. Biegłam sobie powoli w kierunku finiszu i motywowałam innych, którzy też mieli ciężko.


Na twarzy nie widać mojego umierania - pomimo ogromnego zmęczenia, cieszyłam się biegiem :)


I meta. Dobiegłam!
W stosunku do zeszłego roku mój wynik był o parę minut gorszy. Udało mi się tym razem dobiec w 1:23:17.


Radość z medalu okupionego "umieraniem" na trasie jest podwójna :)

Na mecie spotkaliśmy Anię i Wojtka - Ania tak jak ja, do końca nie wiedziała, czy pobiegnie, ale też zameldowała się na mecie :)


Grupa biegowa GŚ! No, jeden z jej członków robi jeszcze zdjęcie ;)


Medal rzekomo otwieracz do piwa. Nie wiem, jeszcze nie próbowałam - czekam na 100% doleczenie gardła ;)

A więc, jak ogólnie moje wrażenia z B3K?

Impreza jest bardzo fajna. Naprawdę, ten bieg ma swój urok, przepiękną trasę. I jest taki bardzo krakowski, że tak powiem ;) W przyszłym roku pewnie też pobiegnę. Bo jakoś tak głupio by było czytać potem na gazecie krakowskiej, że tylu ludzi pobiegło, a mnie wśród nich nie było ;)

A jeśli chodzi o mój występ, hm - choroba mocno dała się we znaki. Mocniej, niż przypuszczałam. Szczególnie na podbiegach, gdzie czułam, jakby ktoś wyłączył mi jedno płuco ;) Ale nie szkodzi. I tak się cieszę, że wystartowałam. A po poprawę czasu wrócę być może za rok. Fajnie by było w końcu dać czadu na podbiegach... Zobaczymy, co da się zrobić :)

I to na tyle, jeśli chodzi o tegoroczny Bieg Trzech Kopców. Teraz odliczam już tylko dni do Półmaratonu Królewskiego. Mam nadzieję, że tam już nie będzie śladu po moim przeziębieniu.

A z bardziej dalekosiężnych planów, to wybraliśmy już bieg, w którym po raz kolejny będziemy chcieli przebiec maraton. Padło na Gdańsk - w kwietniu nadciągamy! :)

niedziela, 2 października 2016

Wrześniowe bieganie

Jesień nadeszła - to genialna pora dla biegaczy. Przynajmniej moim zdaniem :) Od jesieni do biegania lepsza jest tylko wiosna. U mnie wrzesień był pierwszym od dawien dawna miesiącem regularnego treningu. I biegów, podczas których nie musiałam się zastanawiać, gdzie i co mnie boli ;) Pomimo tego, że jakieś choróbsko też się trafiło uważam, że to był dobry miesiąc :)

We wrześniu przebiegłam 95 km. Ostatni raz tyle przebiegłam w marcu ;)


Od czasu przyjazdu z Norwegii czuję, że mam dobrą formę. Udało mi się zrobić we wrześniu parę ciekawszych treningów, ćwiczyłam prędkość, znalazłam czas na długie wybiegania. Ogólnie starałam się unikać krótszych biegów ze względu na zbliżający się półmaraton. A poza tym dość się już nabiegałam krótkich dystansów w ostatnich miesiącach przez kontuzje ;)

Na ćwiczenia siłowe i rozciąganie poświęciłam nieco mniej czasu. Różne ćwiczenia nadal nie do końca dobrze służą mojej pachwinie. Robiłam tylko regularnie przysiady i widzę postępy :) Zakwasy po 100 z niedzieli trzymały się dwa dni, ale za to ostatniej 50 w ogóle nie poczułam. Zobaczymy jak będzie się to przekładać na podbiegi ;)

W ostatnim tygodniu września złapało mnie przeziębienie. Nauczona doświadczeniem całkowicie odpuściłam bieganie na tydzień. I odziwo, na piątkowej dyszce czułam się całkiem dobrze. Wiadomo, gorzej, niż tydzień temu, ale myślę, że szybko zapomnę o skutkach tego przeziębienia. Może jest jeszcze szansa, żeby coś ugrać na półmaratonie za dwa tygodnie ;)



Jeśli chodzi o plany na kolejny miesiąc, to powiem tak: oby tak dalej ;) Już cieszę się na krakowski półmaraton. Bez znaczenia, czy będzie życióweczka, czy nie. Coś czuję, że szykuje się świetna impreza. Tak jak rok temu. 

Jeśli chodzi o plany dalekosiężne, to nie mogę się doczekać listopada. Dzięki zmianom w moim życiu zawodowym czekają mnie codzienne łącznie 5-kilometrowe spacery do i z pracy - zamiast dwugodzinnego dojazdu, jak to wygląda obecnie. Myślę, że będzie to strzał w dziesiątkę, jeśli chodzi o moje bieganie. W Norwegii zrozumiałam, jak ogromne znaczenie dla kondycji ma codzienny ruch, nawet spacer.

A więc uwaga uwaga, złote czasy w moim bieganiu nadchodzą! A kontuzje wara! ;) A poza tym mam dzisiaj małą rocznicę - dokładnie 5 lat temu po raz pierwszy ubrałam buty biegowe na nogi.

W kolejnym wpisie podzielę się za to wrażeniami z dzisiejszego Biegu Trzech Kopców.