niedziela, 21 grudnia 2014

Piernikowe święta

Wiem, że pierniki powinny były powstać pewnie z jakieś 3 tygodnie temu. Ale taka gapa ze mnie, że powstały w... czwartek. Właśnie w czwartek nasza kuchnia zamieniła się w fabrykę pierniczków. Z racji, że nie było żadnych foremek do ciastek, wszelkie wzory powstawały wycinane po prostu nożem. To łatwiejsze niż myślałam ;)









Pierniki nie wyszły co prawda aż tak dobre jak te z norweskiej wigilii... Ale są dobre :)

czwartek, 18 grudnia 2014

Norweski akcent świąteczny



Hmm... Co prawda zaspałam i nie upiekłam w końcu bułeczek z okazji Świętej Łucji, ale zjadłam w tamten dzień za to norweski przysmak Rakfisk, czyli w skrócie... zepsutą rybę :D

A odnośnie norweskiego, to myślę, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Kończymy już książkę, co powinno oznaczać, że osiągamy poziom A2 ;) Oczywiście, bombarduję się już słownictwem A2-B1. Niestety, na polskim rynku to maksimum tego, czego możesz się nauczyć. Na szczęście na dysku już czekają na mnie Stein på stein i Her på berget... Ale cierpliwości, cierpliwości!

Dobrym znakiem jest też, że śmieszą mnie norweskie żarty (o ile zdołam je zrozumieć:P). Przez święta chcę poćwiczyć rozumienie ze słuchu, które co prawda idzie mi coraz lepiej, ale to jeszcze nie to, co bym chciała.

A do posłuchania... Jul i Svingen :)

wtorek, 16 grudnia 2014

Motywacja na zimę



Tak jak już jakiś czas temu pisałam, w tym roku postanowiłam zrezygnować z jakichkolwiek sezonów na bieganie i biegać cały rok. Czyli tak, jak się powinno. Wiem, że nie będzie łatwo, bo o ile teraz temperaturka na zewnątrz jest całkiem przyjemna, to za jakiś czas... może nie być tak różowo ;) Z lenistwem i wymówkami trzeba walczyć, a więc dzisiaj parę słów o moim sposobie na zmobilizowanie samej siebie.

Od kwietnia na lodowce wisi u mnie rozpiska biegowa na cały miesiąc. Kółkiem zaznaczam sobie dni, w których mogę i mam czas biegać, a wraz z kolejnymi przebieżkami odnotowuję je w kalendarzu, zapisując ilość kilometrów.

Hm, można powiedzieć, ze dokładnie to samo mamy w Endomondo... Ale! Na stronę Endo można przecież przez długie tygodnie nie wchodzić, a taki wiszący kalendarzyk prześladuje mnie za każdym razem kiedy robię sobie papu. Nie sprzyja też błahym wymówkom. Dobrze przecież  wiem, dlaczego w dniu "do biegania", zaznaczonym kółkiem, nie biegałam. Czy było to tylko przerwa, czy też piwko na mieście, czy po prostu leń... Wszystko jedno, parę pustych kółek bez biegu pod rząd kole w oczy :)

Kalendarza używam też do zaznaczania innych rzeczy - typu ćwiczenia na kręgosłup, wyjazdy w góry (jako jedyne słuszne usprawiedliwienie dla braku biegu ;)).

Mam nadzieję, że w styczniu i lutym mój kalendarzyk nie będzie świecił pustkami... :)

środa, 10 grudnia 2014

Aktiv igjen!

Spojrzałam dzisiaj w kalendarz. Od czasu mojego ostatniego biegu minęły dokładnie 3 tygodnie i 3 dni! Choróbsko tym razem trzymało mnie z 2 i pół tygodnia. No, może sama trochę temu pomogłam, jadąc dwa razy w góry... Ale strasznie nie lubię siedzieć w domu :)

Dzisiaj, odpukując z pięć razy znowu ubrałam butki biegowe... Powroty nie są łatwe i oczywiście jestem paskudnie niezadowolona z mojego dzisiejszego wyniku, ale... No tak już jest - Ta det rolig! :) Pierwszy raz chyba biegałam na mrozie. Bez większej różnicy. Swoją drogą, to właśnie kupiłam sobie dzisiaj nowe biegowe pantofle! Z wypróbowaniem będę musiała jednak zaczekać do świąt, bowiem mam je znaleźć pod choinką... ;)

A skoro już o mrozie mowa, to zdjęcie też mroźne. Forumowo-bibowe, gdzieś na granicy czesko-słowackiej.




poniedziałek, 1 grudnia 2014

Gdzie góry mówią dobranoc

Uwielbiam wschody i zachody słońca w górach. Pomijając fakt, że wtedy wychodzą najlepsze zdjęcia. Wtedy z reguły góry są puste, dookoła panuje przyjemna cisza i jest bardzo spokojnie.
Mało miałam w tym roku okazji do podziwiania zachodów. Wschodów było dużo więcej - tegoroczne lato dało wręcz takie ultimatum. Pamiętam dobrze wschód słońca w Dolinie Ciężkiej, nad Litworowym Stawem, w Dolinie Mięguszowieckiej, ale też w okolicach Trolltungi.

Teraz, kiedy w góry wkroczyła już, można powiedzieć zima, w końcu mogę oglądać zachody słońca. Właściwie to muszę - dzień jest na tyle krótki, że ciężko tego uniknąć :)

W ten weekend trafiły się dwa zachody. Tatry lekko przyprószone śniegiem. Listopadowo-grudniowe słońce, które delikatnie się na nich opiera, chwilę zaświeci się mocną czerwienią i potem szybciutko gaśnie. Potem jeszcze przez parę minut góry odbijają światło, które jeszcze gdzieś tam świeci się na zachodzącym niebie. Od wschodu nadciąga już noc, która przykrywa ciemniejszym niebem najpierw Tatry Bielskie. Taka ich rola - witają i żegnają dzień pierwsze.
Potem pozostaje już zmrok. W świetle czołówki błyszczy się zmrożony śnieg, który skrzypi pod nogami. Właściwie... to zima też ma swoje plusy :)








Ledwo co wróciłam, a już chciałabym tam pojechać znowu. To dobry znak - chyba nadal lubię Tatry tak jak kiedyś.