piątek, 17 maja 2019

Bieg Oshee - tak się biega w stolicy

Jak tak sobie patrzę wstecz na swoje starty, to praktycznie wszystkie ograniczają się do Krakowa, okolic Krakowa i Biegu Niepodległości w Czechowicach. W tym roku wpadłam na szalony pomysł i postanowiłam zrobić sobie biegową wycieczkę do Warszawy. A co, jeszcze tam nie byłam w biegowych butach!



Może trochę dziwne jechać na dyszkę 300 kilometrów, ale nie takie pomysły mają ludzie. W sobotę rano wsiadłam więc Pendolino i popędziłam w stronę stolicy. Los chciał, że akurat na ten weekend trafiło się spore ochłodzenie, po drodze więc mijałam zaśnieżone okolice, a sama Warszawa przywitała mnie też bardziej zimową niż wiosenną pogodą.




Odebrałam pakiet w ogromnym miasteczku biegowym. Udało mi się przy okazji zamienić parę słów z panem Jurkiem Skarżyńskim :) No i załapałam się też na zdjęcie z tym człowiekiem-legendą - Mąż kazał zrobić :)






Wszystko sprawiało wrażenie fajnie zorganizowanego. Rano następnego dnia wraz z Marcinem z mojego teamu, który biegł maraton, ruszyliśmy odpowiednio wcześniej w okolice stadionu. Ogromna impreza na tysiące osób, a tu tyle przestrzeni! Naprawdę, byłam pod wrażeniem. Krakowskie imprezy są z reguły ciasne, czeka się po 20 minut do toitojki przed biegiem, a tu zupełnie inaczej!



Bez problemu poszłam do depozytu, bez żadnej kolejki ;) Odczuwalna temperatura wynosiła pewnie z 5 stopni, ciężko było więc się przekonać do zostawienia wszystkich cieplutkich ciuszków w depozycie. Ale wiedziałam, że to jedyna słuszna opcja. Opatuliłam się folią NRC i poszłam robić w niej rozgrzewkę.

Na rozgrzewce spotkałam Rafała, który rozgrzewał się przed swoim debiutem maratońskim. Zamieniliśmy parę słów w biegu, rzuciłam ostatnie "powodzenia" i pobiegłam dalej. 

Skończyłam rozgrzewkę just in time ;) Poszłam z tłumem w stronę startu. Szliśmy i szliśmy... Warszawa ma dużo przestrzeni, ale wszędzie jest strasznie daleko! Przy samym starcie organizatorzy nerwowo nas pospieszali, dobiłam się jakimś cudem do mojej strefy czasowej i czekałam na wystrzał startera. Słyszę nagle, że spiker coś mówi, że Bieg Oshee już startuje... Przebiegliśmy leniwie przez bramę, pytam się kogoś obok, czy my już biegniemy? Odpowiedział, ze tak. To ja od razu gaz, pojawiło się tempo z 4 z przodu, jak się okazało chwilę później, przedwcześnie :) Start był falowy.

Chwilę później nastąpił już prawdziwy start mojej strefy czasowej. Na początku - ciasno! Biegłam zygzakiem, musiałam wymijać ludzi przez cały pierwszy kilometr. W świecie idealnym Ci ludzie powinni się ustawić za mną, ale niestety świata idealnego nie ma i nigdy nie będzie ;) Jak tylko znalazłam swoją pozycję, to pojawił się podbieg, którego najbardziej się bałam. 3 tygodnie temu na Marzannie zniszczyłam swoje nogi na drugim kilometrze. Tutaj obawiałam się tego samego. Mocno zwolniłam, a i tak czułam, jak mięśnie dostają po d**ie ;) 

Po podbiegu próbowałam przyspieszyć, ale musiałam spłacić jeszcze dług tlenowy, jaki zaciągnęłam na Tamce. Zorientowałam się, ze GPS wariuje - skakał o parę sekund z tempa 5:35 na 4:45... I licz tu na sprzęty ;) Za cholerę nie chciał pokazywać takich wartości, jakie bym chciała widzieć, więc stwierdziłam - lecę na czuja. Innej opcji nie ma.

Biegliśmy raczej turystycznymi częściami Warszawy (sorry, nie znam się, z południa jestem :P ), kocich łbów co prawda nie było, ale asfalt to też nie był ;) Biegło mi się kiepawo, w głowie kłębiły się już myśli, że na takim ogólnym zmęczeniu nie da się wykręcić dobrego wyniku, bla bla... Aż w końcu pojawił się zbieg. Lekarstwo.



Na zbiegu trochę odżyłam, Złapałam fajne tempo, trochę się odkułam, odpoczęłam. Byłam za połową, znalazłam też w sobie trochę walecznego podejścia. Dociągnę to na 48:xx. Dam radę.

Zaczęliśmy wracać w stronę stadionu. Niestety pojawił się wiatr, który trochę dawał się we znaki. Znowu zaczęłam nieco zwalniać, starałam się łapać czyjeś plecy. Zegarek totalnie zwariował, więc nie wiedziałam, ile biegnę. Na czuja, starałam się biec mocno. Skręciliśmy na most, zmęczone już mięśnie odczuły ten podbieg. Ale za mostem przypomniały mi się słowa Trenera, że będzie już z górki. 8-my kilometr. Jasny sygnał: przyspieszaj.

Bolało to przyspieszenie. Nie było takiego wow, jak w Myślenicach. Ale dawałam z siebie dużo. 9-ty kilometr, tempo 4:47 min/km. Skręcamy w stronę stadionu. Na początek jakiś malutki francowaty podbieg, ale dalej już prostka do mety. Cierpiałam, ale biegłam. Ostatni kilometr pokonałam w 4:37 min. Będzie 48 z przodu! Meta! Oficjalny czas 48:48 min. Yess!



Założenia na ten bieg były co prawda trochę bardziej ambitne, ale i tak bardzo się cieszę z mojego wyniku. To moja druga dycha poniżej 49 minut, wg. garmina śr. tempo 4:51 min/km - kosmos! Marzy mi się co prawda dycha z tempem 4:4x, ale wiem, że w końcu przyjdzie mój dzień, tak jak w Myślenicach i pobiegnę z takim tempem. Z resztą, każdego tygodnia na treningach pracuję nad tym, żeby jak najbardziej zbliżyć się do takiego wyniku.

Po swoim biegu poszłam na metę maratonu, wyczekiwać bohaterów dzisiejszego dnia. Rafał zaliczył piękny debiut, a Karolina i Marcin wykręcili świetne czasy. Wspaniale było obserwować emocje maratończyków na mecie, to jest niepowtarzalne uczucie, wbiegać na metę maratonu. Kiedyś z pewnością wrócę na królewski dystans. Ale na razie idę dalej robić swoje i podkręcać tempo na krótkich dystansach :)



Kwiecień jest dla mnie mega ciężki, jeśli chodzi o bieganie. Przeprowadzka, nowa praca, ogarnianie mieszkania... Czuję się, jakbym pracowała na półtorej etatu. Przychodzę z pracy i mam pełne ręce roboty. Bieganie schodzi w takich momentach na drugi plan. Mam nadzieję, że wkrótce to całe zamieszanie się skończy i znowu będę mogła w pełni żyć biegowym rytmem. Bo to jest to, co daje mi radość :)

sobota, 20 kwietnia 2019

Biegowy marzec - jestę kilometrożercą!

Marzec dla jednych jest miesiącem, w którym po zimowym śnie budzą się do życia i wychodzą ponownie na ścieżki biegowe. Dla mnie i da wielu biegaczy był to rozpoczęcie sezonu startów, co miało pokazać, jak przepracowałam zimę. Pierwsze starty, ale jednocześnie też budowanie formy na prawdziwą wiosnę. Tak też było i u mnie - w marcu naprawdę się działo!



Niech potwierdzeniem tego będzie fakt, że przebiegłam w marcu 247 km! To mój absolutny rekord. Biegam po 55-60 km tygodniowo i wcale nie czuję, że to dużo. Pięć treningów w tygodniu bezproblemowo wpisuje się w mój terminarz i dobrze mi się tyle biega. Fakt, ze 80% mojego życia to bieganie. Ale udaje mi się to jakoś sprawnie wkomponować w życie bo Małżonek nawet nie zauważył, kiedy z 4 treningów w tygodniu zrobiło mi się 5 :P

A marcu wzięłam udział w 3 imprezach biegowych. Pierwsza, Bieg Wilczym Tropem zakończyłaby się piękną życiówką na 5 km, gdyby tylko miała z 200 metrów więcej :) Utrzymałam na tym dystansie tempo 4:39 min/km i miałam cały bieg pod kontrolą.



Tydzień później, na Myślenickim Biegu Ulicznym znowu sama siebie zaskoczyłam, wybiegając życiówkę 48:20 min na 10 km. Dobry bieg, z mocnym, 2-km finiszem. Czysta radość z biegania :)



Kolejnym startem był Bieg z Dystansem przy Krakowskim Półmaratonie Marzanny. Tutaj z kolei wymęczyłam wynik 49:44 min. Nadal jest to wynik, który mnie cieszy, nie jestem zadowolona jednak ze sposobu, w którym pokonałam ten bieg, niejednokrotnie myśląc o tym, żeby zejść z trasy. Ale taki wypadki przy pracy też się zdarzają :)



Treningowo było jak zawsze bardzo różnorodnie. Pod koniec miesiąca dopadło mnie małe osłabienie - wiosna wybuchła mi prosto w twarz, słoneczko przygrzało, pojawiła się też pierwsza opalenizna :) Czas jednak powoli przyzwyczajać się do wyższych temperatur, bo będą się czasem pojawiać.

Marzec to myślę obok października mój ulubiony miesiąc do biegania. Idealna temperatura, pogoda może czasem nie jest idealna, ale ja jestem zdecydowanie biegowym zimnolubem.

Co czeka mnie w kwietniu?

Mam nadzieję, że dużo dobrych kilometrów :) Ze startów, najprawdopodobniej dwie dyszki. Mam nadzieję, że uda mi się na nich wybiegać coś fajnego. No i przede mną biegowa wiosna, najpiękniejsza pora do biegania! Już się cieszę na bieganie w zielonym lesie - czeka mnie w kwietniu więcej biegania wśród zieleni. Wyprowadziłam się bowiem z betonowego Krakowa na nieco bardziej zielone Podbeskidzie, a wraz z tym, mam możliwość podjechania na fajne biegowe ścieżki bez perspektywy stania w paskudnych korkach.

Kwietniu, bądź biegowo dobry! :)


wtorek, 26 marca 2019

5. Bieg z Dystansem - nie zawsze idzie jak po maśle

W podsumowaniu lutego pisałam, że mam nadzieję, że w marcu będzie się działo. Zadziało się już w pierwsze dwa weekendy, a że na planowałam jeszcze jeden start w marcu, to w pierwszy weekend kalendarzowej wiosny stanęłam na starcie 5. Biegu z Dystansem, a dla mnie też z konkretnym celem. Tego samego biegu, gdzie debiutowałam w zawodach biegowych 4 lata temu. Szmat czasu... Taki ze mnie biegowy "dinozaur" ;)

Tak naprawdę to było ciepło, tylko ja taki zmarzluch jestem :P

Założenia na bieg miałam jasne. Dość ambitne. W głowie przed biegiem miałam dobrze znane mi już z Myślenic "puste pudełka", czy zero rozkmin na temat, czy dam radę, czy nie, itp. Pełne skupienie na założonym celu. Rozgrzewka poszła sprawnie, słonko świeciło, ale jakoś specjalnie mi nie przeszkadzało - ostatnio zmieniła mi się nieco termika. Objawia się tym, że ciągle mi zimno, ale wierzę, że dzięki temu w lecie będzie lepiej ;) Na koniec rozgrzewki miałam tylko ciut za wysokie tętno. Zdarzało mi się to jednak też w tygodniu poprzedzającym zawody. Przymknęłam oko, stwierdziłam, że takie uroki wiosny, tyle. Chociaż jakiś tam cień pesymizmu na ten bieg mi to tętno rzuciło :P

Start nieco się opóźnił, ale w końcu wystartowaliśmy. Na początku podbieg, strasznie ciasno, ustawiłam się raczej z przodu, ale oczywiście wyprzedzili mnie ludzie pędzący z tempem 4:00 przez pierwsze 500 metrów :D Potem nieco się rozluźniło, pierwszy kilometr odpikał zgodnie z założeniami. No i to by było na tyle dobrego biegu, wbiegliśmy w jedną z uliczek na Starówce, pojawiły się kocie łby, biegło się źle. Tu zawrotka, tam zakręt, GPS chyba trochę się zgubił, bo zaczął pokazywać mi 5:00 min/km. A więc zaczęłam przyspieszać, chociaż czułam, ze to chyba trochę za szybko. Pokręciliśmy się po plantach, 2 km odpikał w 4:56. 8 sekund straty... Niemało.

Taka mina na trzecim kilometrze dyszki nie wróży niczego dobrego :P
I nagle magia, wybiegam z plantów, a tu nagle zegarek pokazuje tempo 4:30. Wiedziałam, że ten etap zmęczenia nie jest tym, którym powinnam mieć na 3-cim kilometrze biegu na dychę. Trochę zwolniłam, minęłam Wojtka, zdążyłam mu rzucić tylko, że trasa jest **jowa, ale biegnę dalej ;) Na 3-cim km zegarek pokazał mi, ze odrobiłam jakieś 3 sekundy, ale zaczęłam przeczuwać, że dzisiaj nici z dobrego wyniku. Czułam już trochę zmęczenie w mięśniach. Próbowałam przyspieszać, ale kosztowało mnie to zbyt dużo wysiłku, więc odpuściłam. Jak tylko pojawiał się jakiś podbieg, czułam, jak odbiera mi siły, oddech staje się ciężki, a mięśnie pieką... No cóż. Pozamiatane, zakwasiłam się ;)

Pozostała część biegu była więc umieralnią. Biegłam, bo biegłam, ale mogłam zapomnieć o tempie z 4 z przodu. W sumie to trochę miałam to gdzieś, poddałam się, bo wiedziałam, że i tak nic nie ugram. Biegliśmy przez jakieś dziury i kałuże na przemian z kocimi łbami (tak, ogarniałam tylko podłoże, po którym biegnę :D), przy wbiegnięciu na mostek koło Błoni prawie umarłam, a na Błoniach niestety nie dodało mi sił, pomimo, że w założeniach miałam tam przyspieszać... Biegłam, bo biegłam. Byle do mety.



Na 8-mym kilometrze pojawił się Wojtek na rowerze, który próbował mnie namawiać, żebym przyspieszyła. Ledwo zipiałam, pokiwałam więc tylko przecząco głową, a on stwierdził: no to zejdź :D Złota rada :D

Też przeszło mi to przez myśl, ale jednak biegłam. Zaczęłam myśleć jaki wynik zobaczę na zegarku na mecie, 50 z groszami, może 51? Na domiar złego wyprzedził mnie jeszcze Pan w koszulce "Głos seniora", co jakoś strasznie mnie w tamtym momencie rozbawiło biorąc pod uwagę tragizm tej całej sytuacji :D Podbieg na Błoniach kosztował mnie znowu trochę sił (ktoś w ogóle zauważył, że tam był podbieg?:P ). I mniej więcej za nim postanowiłam powalczyć jednak o honor. Przełączyłam ekrany w zegarku. 47:30. Ponad pół kilometra. Czas wyłączyć głowę i włączyć przyspieszenie, walcz o to 49! 

Biegłam, cierpiałam, buntowało się wszystko, meta się nie przybliżała... Ale biegłam. Potem na endo zobaczyłam, że wydusiłam z siebie tempo pod 4:15. Spiker wyczytał moje nazwisko, meta, ulga. Chyba z 5 minut dochodziłam do siebie. Tyle kosztowało mnie, żeby tego dnia, w brzydkim stylu, złamać 50 minut. Oficjalny czas 49:44.

I zdjęcie za metą pt. jak dobrze, że nie muszę już biec :D

Miesiąc temu byłabym mega zadowolona z tego wyniku. Ale teraz biegłam po więcej. Ale nie jestem jednak ani załamana, ani smutna. Raz, że cieszę się z kolejnego wyniku z 49 z przodu. To nie jest w moim wydaniu oczywista oczywistość, przynajmniej jeszcze do tego roku nie była ;) A dwa, że może właśnie moje doświadczenie "biegowego dinozaura" pomaga mi wziąć porażkę na klatę. I wcale się tym nie przejmować. To nie pierwszy i nie ostatni bieg, który mi nie poszedł tak, jak chciałam, na którym umarłam i błagałam o metę. Czasami zdarza się tak przez nasze błędy, czasami tak po prostu. A też dycha to nie maraton, za miesiąc mogę pobiec kolejną. Postaram się więc wyciągnąć z tego startu wnioski, przeanalizować błędy i nie powielać ich w przyszłości. No i pośmiać się trochę ze swoich agonalnych zdjęć na trasie, wszak i tak wiemy, że all runners are beautiful, jak też brzmi hasło Run Czech :)

"uśmiech" :P


Wyciągam więc z tego startu jeszcze jeden wniosek: start w Marzannie póki co będę omijać szerokim łukiem... Jest to mój trzeci start w tej imprezie i w tym roku organizatorzy przekombinowali z trasą. Tylu nawrotek, przewężeń i złej nawierzchni wcześniej na tym biegu nie było. Trzeba było się przeciskać, szczególnie na początku. No i patrzeć pod nogi, żeby się nie wypierdzielić ;) Nie jest to zły bieg i wiele osób pobiegło go bardzo dobrze, ale na życiówki na pewno są lepsze. Z drugiej strony fajnie, że większa część trasy ciągnie się przez Błonia, ale jak dla mnie to nie jest wystarczająca rekompensata. Jak starówka, to Rynek, Grodzka, Floriańska, Szewska... Reszta uliczek średnio nadaje się na bieg.

Johnnie Runner Team, 3/5 reprezentantów teamu na Marzannie :)

Tym biegiem żegnam też Kraków. Po 6 latach w Mieście Królów nadszedł czas na przeprowadzkę. Teraz częściej będę się pojawiać na biegach na Podbeskidziu i na Śląsku ;) Parę fajnych biegów mam już na oku.


I na koniec jeszcze medal - pierwszy z trzech, które mają stanowić komplet, do zdobycia w 2020 i 2021. Jeśli trasa w przyszłych latach będzie taka sama, to raczej nie zdobędę kolejnych do kolekcji ;)