piątek, 17 maja 2019

Bieg Oshee - tak się biega w stolicy

Jak tak sobie patrzę wstecz na swoje starty, to praktycznie wszystkie ograniczają się do Krakowa, okolic Krakowa i Biegu Niepodległości w Czechowicach. W tym roku wpadłam na szalony pomysł i postanowiłam zrobić sobie biegową wycieczkę do Warszawy. A co, jeszcze tam nie byłam w biegowych butach!



Może trochę dziwne jechać na dyszkę 300 kilometrów, ale nie takie pomysły mają ludzie. W sobotę rano wsiadłam więc Pendolino i popędziłam w stronę stolicy. Los chciał, że akurat na ten weekend trafiło się spore ochłodzenie, po drodze więc mijałam zaśnieżone okolice, a sama Warszawa przywitała mnie też bardziej zimową niż wiosenną pogodą.




Odebrałam pakiet w ogromnym miasteczku biegowym. Udało mi się przy okazji zamienić parę słów z panem Jurkiem Skarżyńskim :) No i załapałam się też na zdjęcie z tym człowiekiem-legendą - Mąż kazał zrobić :)






Wszystko sprawiało wrażenie fajnie zorganizowanego. Rano następnego dnia wraz z Marcinem z mojego teamu, który biegł maraton, ruszyliśmy odpowiednio wcześniej w okolice stadionu. Ogromna impreza na tysiące osób, a tu tyle przestrzeni! Naprawdę, byłam pod wrażeniem. Krakowskie imprezy są z reguły ciasne, czeka się po 20 minut do toitojki przed biegiem, a tu zupełnie inaczej!



Bez problemu poszłam do depozytu, bez żadnej kolejki ;) Odczuwalna temperatura wynosiła pewnie z 5 stopni, ciężko było więc się przekonać do zostawienia wszystkich cieplutkich ciuszków w depozycie. Ale wiedziałam, że to jedyna słuszna opcja. Opatuliłam się folią NRC i poszłam robić w niej rozgrzewkę.

Na rozgrzewce spotkałam Rafała, który rozgrzewał się przed swoim debiutem maratońskim. Zamieniliśmy parę słów w biegu, rzuciłam ostatnie "powodzenia" i pobiegłam dalej. 

Skończyłam rozgrzewkę just in time ;) Poszłam z tłumem w stronę startu. Szliśmy i szliśmy... Warszawa ma dużo przestrzeni, ale wszędzie jest strasznie daleko! Przy samym starcie organizatorzy nerwowo nas pospieszali, dobiłam się jakimś cudem do mojej strefy czasowej i czekałam na wystrzał startera. Słyszę nagle, że spiker coś mówi, że Bieg Oshee już startuje... Przebiegliśmy leniwie przez bramę, pytam się kogoś obok, czy my już biegniemy? Odpowiedział, ze tak. To ja od razu gaz, pojawiło się tempo z 4 z przodu, jak się okazało chwilę później, przedwcześnie :) Start był falowy.

Chwilę później nastąpił już prawdziwy start mojej strefy czasowej. Na początku - ciasno! Biegłam zygzakiem, musiałam wymijać ludzi przez cały pierwszy kilometr. W świecie idealnym Ci ludzie powinni się ustawić za mną, ale niestety świata idealnego nie ma i nigdy nie będzie ;) Jak tylko znalazłam swoją pozycję, to pojawił się podbieg, którego najbardziej się bałam. 3 tygodnie temu na Marzannie zniszczyłam swoje nogi na drugim kilometrze. Tutaj obawiałam się tego samego. Mocno zwolniłam, a i tak czułam, jak mięśnie dostają po d**ie ;) 

Po podbiegu próbowałam przyspieszyć, ale musiałam spłacić jeszcze dług tlenowy, jaki zaciągnęłam na Tamce. Zorientowałam się, ze GPS wariuje - skakał o parę sekund z tempa 5:35 na 4:45... I licz tu na sprzęty ;) Za cholerę nie chciał pokazywać takich wartości, jakie bym chciała widzieć, więc stwierdziłam - lecę na czuja. Innej opcji nie ma.

Biegliśmy raczej turystycznymi częściami Warszawy (sorry, nie znam się, z południa jestem :P ), kocich łbów co prawda nie było, ale asfalt to też nie był ;) Biegło mi się kiepawo, w głowie kłębiły się już myśli, że na takim ogólnym zmęczeniu nie da się wykręcić dobrego wyniku, bla bla... Aż w końcu pojawił się zbieg. Lekarstwo.



Na zbiegu trochę odżyłam, Złapałam fajne tempo, trochę się odkułam, odpoczęłam. Byłam za połową, znalazłam też w sobie trochę walecznego podejścia. Dociągnę to na 48:xx. Dam radę.

Zaczęliśmy wracać w stronę stadionu. Niestety pojawił się wiatr, który trochę dawał się we znaki. Znowu zaczęłam nieco zwalniać, starałam się łapać czyjeś plecy. Zegarek totalnie zwariował, więc nie wiedziałam, ile biegnę. Na czuja, starałam się biec mocno. Skręciliśmy na most, zmęczone już mięśnie odczuły ten podbieg. Ale za mostem przypomniały mi się słowa Trenera, że będzie już z górki. 8-my kilometr. Jasny sygnał: przyspieszaj.

Bolało to przyspieszenie. Nie było takiego wow, jak w Myślenicach. Ale dawałam z siebie dużo. 9-ty kilometr, tempo 4:47 min/km. Skręcamy w stronę stadionu. Na początek jakiś malutki francowaty podbieg, ale dalej już prostka do mety. Cierpiałam, ale biegłam. Ostatni kilometr pokonałam w 4:37 min. Będzie 48 z przodu! Meta! Oficjalny czas 48:48 min. Yess!



Założenia na ten bieg były co prawda trochę bardziej ambitne, ale i tak bardzo się cieszę z mojego wyniku. To moja druga dycha poniżej 49 minut, wg. garmina śr. tempo 4:51 min/km - kosmos! Marzy mi się co prawda dycha z tempem 4:4x, ale wiem, że w końcu przyjdzie mój dzień, tak jak w Myślenicach i pobiegnę z takim tempem. Z resztą, każdego tygodnia na treningach pracuję nad tym, żeby jak najbardziej zbliżyć się do takiego wyniku.

Po swoim biegu poszłam na metę maratonu, wyczekiwać bohaterów dzisiejszego dnia. Rafał zaliczył piękny debiut, a Karolina i Marcin wykręcili świetne czasy. Wspaniale było obserwować emocje maratończyków na mecie, to jest niepowtarzalne uczucie, wbiegać na metę maratonu. Kiedyś z pewnością wrócę na królewski dystans. Ale na razie idę dalej robić swoje i podkręcać tempo na krótkich dystansach :)



Kwiecień jest dla mnie mega ciężki, jeśli chodzi o bieganie. Przeprowadzka, nowa praca, ogarnianie mieszkania... Czuję się, jakbym pracowała na półtorej etatu. Przychodzę z pracy i mam pełne ręce roboty. Bieganie schodzi w takich momentach na drugi plan. Mam nadzieję, że wkrótce to całe zamieszanie się skończy i znowu będę mogła w pełni żyć biegowym rytmem. Bo to jest to, co daje mi radość :)

sobota, 20 kwietnia 2019

Biegowy marzec - jestę kilometrożercą!

Marzec dla jednych jest miesiącem, w którym po zimowym śnie budzą się do życia i wychodzą ponownie na ścieżki biegowe. Dla mnie i da wielu biegaczy był to rozpoczęcie sezonu startów, co miało pokazać, jak przepracowałam zimę. Pierwsze starty, ale jednocześnie też budowanie formy na prawdziwą wiosnę. Tak też było i u mnie - w marcu naprawdę się działo!



Niech potwierdzeniem tego będzie fakt, że przebiegłam w marcu 247 km! To mój absolutny rekord. Biegam po 55-60 km tygodniowo i wcale nie czuję, że to dużo. Pięć treningów w tygodniu bezproblemowo wpisuje się w mój terminarz i dobrze mi się tyle biega. Fakt, ze 80% mojego życia to bieganie. Ale udaje mi się to jakoś sprawnie wkomponować w życie bo Małżonek nawet nie zauważył, kiedy z 4 treningów w tygodniu zrobiło mi się 5 :P

A marcu wzięłam udział w 3 imprezach biegowych. Pierwsza, Bieg Wilczym Tropem zakończyłaby się piękną życiówką na 5 km, gdyby tylko miała z 200 metrów więcej :) Utrzymałam na tym dystansie tempo 4:39 min/km i miałam cały bieg pod kontrolą.



Tydzień później, na Myślenickim Biegu Ulicznym znowu sama siebie zaskoczyłam, wybiegając życiówkę 48:20 min na 10 km. Dobry bieg, z mocnym, 2-km finiszem. Czysta radość z biegania :)



Kolejnym startem był Bieg z Dystansem przy Krakowskim Półmaratonie Marzanny. Tutaj z kolei wymęczyłam wynik 49:44 min. Nadal jest to wynik, który mnie cieszy, nie jestem zadowolona jednak ze sposobu, w którym pokonałam ten bieg, niejednokrotnie myśląc o tym, żeby zejść z trasy. Ale taki wypadki przy pracy też się zdarzają :)



Treningowo było jak zawsze bardzo różnorodnie. Pod koniec miesiąca dopadło mnie małe osłabienie - wiosna wybuchła mi prosto w twarz, słoneczko przygrzało, pojawiła się też pierwsza opalenizna :) Czas jednak powoli przyzwyczajać się do wyższych temperatur, bo będą się czasem pojawiać.

Marzec to myślę obok października mój ulubiony miesiąc do biegania. Idealna temperatura, pogoda może czasem nie jest idealna, ale ja jestem zdecydowanie biegowym zimnolubem.

Co czeka mnie w kwietniu?

Mam nadzieję, że dużo dobrych kilometrów :) Ze startów, najprawdopodobniej dwie dyszki. Mam nadzieję, że uda mi się na nich wybiegać coś fajnego. No i przede mną biegowa wiosna, najpiękniejsza pora do biegania! Już się cieszę na bieganie w zielonym lesie - czeka mnie w kwietniu więcej biegania wśród zieleni. Wyprowadziłam się bowiem z betonowego Krakowa na nieco bardziej zielone Podbeskidzie, a wraz z tym, mam możliwość podjechania na fajne biegowe ścieżki bez perspektywy stania w paskudnych korkach.

Kwietniu, bądź biegowo dobry! :)


wtorek, 26 marca 2019

5. Bieg z Dystansem - nie zawsze idzie jak po maśle

W podsumowaniu lutego pisałam, że mam nadzieję, że w marcu będzie się działo. Zadziało się już w pierwsze dwa weekendy, a że na planowałam jeszcze jeden start w marcu, to w pierwszy weekend kalendarzowej wiosny stanęłam na starcie 5. Biegu z Dystansem, a dla mnie też z konkretnym celem. Tego samego biegu, gdzie debiutowałam w zawodach biegowych 4 lata temu. Szmat czasu... Taki ze mnie biegowy "dinozaur" ;)

Tak naprawdę to było ciepło, tylko ja taki zmarzluch jestem :P

Założenia na bieg miałam jasne. Dość ambitne. W głowie przed biegiem miałam dobrze znane mi już z Myślenic "puste pudełka", czy zero rozkmin na temat, czy dam radę, czy nie, itp. Pełne skupienie na założonym celu. Rozgrzewka poszła sprawnie, słonko świeciło, ale jakoś specjalnie mi nie przeszkadzało - ostatnio zmieniła mi się nieco termika. Objawia się tym, że ciągle mi zimno, ale wierzę, że dzięki temu w lecie będzie lepiej ;) Na koniec rozgrzewki miałam tylko ciut za wysokie tętno. Zdarzało mi się to jednak też w tygodniu poprzedzającym zawody. Przymknęłam oko, stwierdziłam, że takie uroki wiosny, tyle. Chociaż jakiś tam cień pesymizmu na ten bieg mi to tętno rzuciło :P

Start nieco się opóźnił, ale w końcu wystartowaliśmy. Na początku podbieg, strasznie ciasno, ustawiłam się raczej z przodu, ale oczywiście wyprzedzili mnie ludzie pędzący z tempem 4:00 przez pierwsze 500 metrów :D Potem nieco się rozluźniło, pierwszy kilometr odpikał zgodnie z założeniami. No i to by było na tyle dobrego biegu, wbiegliśmy w jedną z uliczek na Starówce, pojawiły się kocie łby, biegło się źle. Tu zawrotka, tam zakręt, GPS chyba trochę się zgubił, bo zaczął pokazywać mi 5:00 min/km. A więc zaczęłam przyspieszać, chociaż czułam, ze to chyba trochę za szybko. Pokręciliśmy się po plantach, 2 km odpikał w 4:56. 8 sekund straty... Niemało.

Taka mina na trzecim kilometrze dyszki nie wróży niczego dobrego :P
I nagle magia, wybiegam z plantów, a tu nagle zegarek pokazuje tempo 4:30. Wiedziałam, że ten etap zmęczenia nie jest tym, którym powinnam mieć na 3-cim kilometrze biegu na dychę. Trochę zwolniłam, minęłam Wojtka, zdążyłam mu rzucić tylko, że trasa jest **jowa, ale biegnę dalej ;) Na 3-cim km zegarek pokazał mi, ze odrobiłam jakieś 3 sekundy, ale zaczęłam przeczuwać, że dzisiaj nici z dobrego wyniku. Czułam już trochę zmęczenie w mięśniach. Próbowałam przyspieszać, ale kosztowało mnie to zbyt dużo wysiłku, więc odpuściłam. Jak tylko pojawiał się jakiś podbieg, czułam, jak odbiera mi siły, oddech staje się ciężki, a mięśnie pieką... No cóż. Pozamiatane, zakwasiłam się ;)

Pozostała część biegu była więc umieralnią. Biegłam, bo biegłam, ale mogłam zapomnieć o tempie z 4 z przodu. W sumie to trochę miałam to gdzieś, poddałam się, bo wiedziałam, że i tak nic nie ugram. Biegliśmy przez jakieś dziury i kałuże na przemian z kocimi łbami (tak, ogarniałam tylko podłoże, po którym biegnę :D), przy wbiegnięciu na mostek koło Błoni prawie umarłam, a na Błoniach niestety nie dodało mi sił, pomimo, że w założeniach miałam tam przyspieszać... Biegłam, bo biegłam. Byle do mety.



Na 8-mym kilometrze pojawił się Wojtek na rowerze, który próbował mnie namawiać, żebym przyspieszyła. Ledwo zipiałam, pokiwałam więc tylko przecząco głową, a on stwierdził: no to zejdź :D Złota rada :D

Też przeszło mi to przez myśl, ale jednak biegłam. Zaczęłam myśleć jaki wynik zobaczę na zegarku na mecie, 50 z groszami, może 51? Na domiar złego wyprzedził mnie jeszcze Pan w koszulce "Głos seniora", co jakoś strasznie mnie w tamtym momencie rozbawiło biorąc pod uwagę tragizm tej całej sytuacji :D Podbieg na Błoniach kosztował mnie znowu trochę sił (ktoś w ogóle zauważył, że tam był podbieg?:P ). I mniej więcej za nim postanowiłam powalczyć jednak o honor. Przełączyłam ekrany w zegarku. 47:30. Ponad pół kilometra. Czas wyłączyć głowę i włączyć przyspieszenie, walcz o to 49! 

Biegłam, cierpiałam, buntowało się wszystko, meta się nie przybliżała... Ale biegłam. Potem na endo zobaczyłam, że wydusiłam z siebie tempo pod 4:15. Spiker wyczytał moje nazwisko, meta, ulga. Chyba z 5 minut dochodziłam do siebie. Tyle kosztowało mnie, żeby tego dnia, w brzydkim stylu, złamać 50 minut. Oficjalny czas 49:44.

I zdjęcie za metą pt. jak dobrze, że nie muszę już biec :D

Miesiąc temu byłabym mega zadowolona z tego wyniku. Ale teraz biegłam po więcej. Ale nie jestem jednak ani załamana, ani smutna. Raz, że cieszę się z kolejnego wyniku z 49 z przodu. To nie jest w moim wydaniu oczywista oczywistość, przynajmniej jeszcze do tego roku nie była ;) A dwa, że może właśnie moje doświadczenie "biegowego dinozaura" pomaga mi wziąć porażkę na klatę. I wcale się tym nie przejmować. To nie pierwszy i nie ostatni bieg, który mi nie poszedł tak, jak chciałam, na którym umarłam i błagałam o metę. Czasami zdarza się tak przez nasze błędy, czasami tak po prostu. A też dycha to nie maraton, za miesiąc mogę pobiec kolejną. Postaram się więc wyciągnąć z tego startu wnioski, przeanalizować błędy i nie powielać ich w przyszłości. No i pośmiać się trochę ze swoich agonalnych zdjęć na trasie, wszak i tak wiemy, że all runners are beautiful, jak też brzmi hasło Run Czech :)

"uśmiech" :P


Wyciągam więc z tego startu jeszcze jeden wniosek: start w Marzannie póki co będę omijać szerokim łukiem... Jest to mój trzeci start w tej imprezie i w tym roku organizatorzy przekombinowali z trasą. Tylu nawrotek, przewężeń i złej nawierzchni wcześniej na tym biegu nie było. Trzeba było się przeciskać, szczególnie na początku. No i patrzeć pod nogi, żeby się nie wypierdzielić ;) Nie jest to zły bieg i wiele osób pobiegło go bardzo dobrze, ale na życiówki na pewno są lepsze. Z drugiej strony fajnie, że większa część trasy ciągnie się przez Błonia, ale jak dla mnie to nie jest wystarczająca rekompensata. Jak starówka, to Rynek, Grodzka, Floriańska, Szewska... Reszta uliczek średnio nadaje się na bieg.

Johnnie Runner Team, 3/5 reprezentantów teamu na Marzannie :)

Tym biegiem żegnam też Kraków. Po 6 latach w Mieście Królów nadszedł czas na przeprowadzkę. Teraz częściej będę się pojawiać na biegach na Podbeskidziu i na Śląsku ;) Parę fajnych biegów mam już na oku.


I na koniec jeszcze medal - pierwszy z trzech, które mają stanowić komplet, do zdobycia w 2020 i 2021. Jeśli trasa w przyszłych latach będzie taka sama, to raczej nie zdobędę kolejnych do kolekcji ;)

piątek, 15 marca 2019

Myślenicki Bieg Uliczny - na spontanie

Właściwie to nie planowałam startu w Myślenickim Biegu Ulicznym. Pierwszą dyszkę miałam pobiec dwa tygodnie później, w Biegu z Dystansem. Przypadek jednak sprawił, że tydzień przed biegiem, podjęłam z Trenerem decyzję, ze jednak startuję. Namówiłam przy okazji Bartka, który to ''padł ofiarą" wtopy organizacyjnej na Biegu Tropem Wilczym w Rzeszowie w poprzednią niedzielę. W sumie to sporo dobrego o tym biegu słyszałam, ale nigdy nie miałam jeszcze okazji w nim wystartować. Dla mnie miał to być też ten wielki dzień, w którym po raz kolejny i po raz pierwszy realnie targnę się na złamanie pewnej bariery, a mianowicie 50 minut na 10 km :)

Pogoda z soboty na niedzielę nie była łaskawa, silny wiatr i burza zasiały we mnie ziarenko niepokoju, żeby tylko wiatr nie zniszczył mnie i moich marzeń na tej trasie... A mógł, bo trasa prowadziła tam i z powrotem wzdłuż drogi, z południa na północ. A więc teoretycznie 5 km pod wiatr. Ale za to 5 km z wiatrem. Zabrałam więc ciuszki na każdą ewentualność.

Na miejscu wiatr jakby mniejszy niż w Krakowie, świeci słoneczko... Nie będzie źle ;) Odebrałam pakiet, w którym znalazłam świetny kubek informujący, że umiem szybko biegać - fajny pomysł, przynajmniej coś innego niż 50-ta bluzka :)

Trochę czarnych myśli, czy jak ja to nazywam - sceptyczne nastawienie :P U mnie zawsze obecne :P

Tradycyjnie dość grubo ubrana zrobiłam rozgrzewkę. To taki trik, żeby przekonać organizm, że jest mu bardzo ciepło i nie musi być grubo ubrany na starcie. Podziałało ;) Na parę minut przed startem zostałam tylko w spodenkach i bluzce z krótkim rękawem. Strój minimum i +10 do prędkości ;)

Stojąc przed startem sama nie wiedziałam, jak ten bieg w moim wykonaniu będzie wyglądał. Miałam plan odnośnie trzymanego tempa i tyle. Taka trochę pustka w głowie, a może właśnie skupienie, bez żadnych zbędnych, wytrącających myśli? Nie czułam wtedy nawet jakoś specjalnie stresu. Nie usłyszałam nawet odliczania, dopiero strzał startera i ruszyliśmy.



Pierwsze 3 kilometry miały być z wiatrem. Czułam, że wieje mi w plecy, więc postanowiłam z tego skorzystać i wprowadzić lekką korektę tempa. Pierwszy wpadł z tempem 4:50. Spoko, bardzo komfortowo. Potem pojawiły się lekkie górki, więc nie chciałam przesadzić i deczko zwolniłam. Gdzieś między 2 a 3 kilometrem z naprzeciwka zaczęli biec szybsi biegacze, wyłapywałam więc znajome twarze i pozdrawiałam, uśmiech na trasie zawsze dodaje skrzydeł :) Na 3-cim kilometrze po nawrotce odwróciłam się twarzą do wiatru i tempo przestało być już tak komfortowe ;) 

Wiedziałam, że czeka mnie 5 takich kilometrów. Starałam się kryć za czyimiś plecami, ale jak na złość, wszystkie upolowane plecy biegły za wolno... A więc toczyłam walkę z wiatrem. Trochę męczące to było, udawało się jednak utrzymywać tempo. Na 6-tym kilometrze minęłam Wojtka, pokazałam mu tylko, że jest wporzo.

Wbiegliśmy w odkryty teren i wiatr dawał się coraz bardziej we znaki. Starałam się jednak pilnować, żeby na zegarku trzymać tempo z 4 z przodu - dałam sobie za punkt honoru, ze wszystkie kilometry tego biegu mają być poniżej 5:00 min/km :) Po odpikaniu 7. kilometra znalazłam sobie świetnych pacemakaerów - parę, gdzie chyba pan prowadził panią na dobry wynik. No, to się podpięłam na chwilkę ;)

W końcu doczekałam się kolejnej nawrotki. Odpikał 8-my kilometr, a mi zapaliła się lampka, że najwyższy czas przyspieszać! Z jednej strony komfortowo byłoby po prostu utrzymać, ale może jednak mam szansę na wynik z 48 z przodu? No to ciśnij, Hemli! Tak się złożyło, że moja para zająców też przyspieszyła. Zegarek pokazywał mi tempo 4:40 min/km, a ja w ogóle nie czułam, że przyspieszyłam! Magia z tym wiatrem w plecy ;) Na 9-tym kilometrze państwo zającowie chyba mieli dość mojego oddechu, a raczej dyszenia na ich plecach i postanowili zwolnić, a ja wtedy odpaliłam petardę. Mięśnie paliły, żołądek ściśnięty, ale biegnę! Zegarek pokazuje 4:30 min/km, a ja nadal przyspieszam... 400 metrów do mety, robi się trochę ciężko. ale urywam dalej. Dasz radę, 400 metrów to tylko jeden stadion! Ciśniesz dalej, urywaj! Minęłam Wojtka, który chyba pierwszy raz w życiu nie krzyknął mi przed metą, żebym przyspieszała, tylko krzyknął, żebym utrzymała tempo :D Na zegarku 4:23... No i meta!



Przed metą znalazłam jeszcze siły na gest zwycięzcy, co świadczyło o tym, że kojarzyłam fakty i nie byłam skrajnie zmęczona :P No i mam to!!! Złamałam te 50 minut na dychę! Patrzę na zegarek, 48:22! Ja taki wynik? Czy to w ogóle możliwe? :)



Wyobrażałam sobie, że na pierwszej dyszce w sezonie dopełnię formalności i złamię te 50 sekund z kilkudziesięciosekundowym zapasem, ale że pobiegnę 48 minut z groszami? Tego się nie spodziewałam! Byłam naprawdę mega szczęśliwa. Bariera pokonana. No i nawet Mąż był zadowolony, a to już sukces :P



Bartek też zameldował się na mecie z życiówką, czyli odbił sobie nieudany start sprzed tygodnia. Za metą złapałam parę znajomych buziek, a w końcu mój Johnnie Runner Team, który pojawił się na biegu w czteroosobowej ekipie :) No i oczywiście posypały się same życiówki :)

Reprezentacja Johnnie Runner Team'u :)

Co do biegu, to organizacja była na bardzo wysokim poziomie. Bieg w Myślenicach co roku przyciąga wielu bardzo dobrych biegaczy, więc poziom jest bardzo wysoki. Bez naprawdę świetnego wyniku nie ma tam co liczyć na jakieś pudło. Ale trasa jest naprawdę fajna (pomimo, że delikatnie pofalowana) i nadaje się na wyciąganie świetnych czasów. A więc zdecydowanie polecam. Nieoficjalnie ten bieg otwiera krakowski sezon startów. Bardzo przypadł mi do gustu, więc kto wie, może za rok też się tu pojawię i znowu powalczę o jakieś ładne cyferki ;)



piątek, 8 marca 2019

Bieg Tropem Wilczym - powiew wiosny

Przełom lutego i marca to bardzo rozbiegany czas w Polsce. W wielu miejscowościach rozgrywane są zawody biegowe Tropem Wilczym. W Krakowie zaintrygowała mnie trasa, która prowadziła pasem startowym na terenie Muzeum Lotnictwa i postanowiłam spróbować swoich sił. Nie chciałam pompować balonika i nie powiedziała o tym starcie nikomu. No oczywiście poza Mężem i Trenerem ;) No i jeszcze Bratem :P

Zawody się zbliżały, a ja jakoś nie byłam pewna, czego mam się na nich spodziewać. Czy ja w ogóle będę w stanie pobiec lepiej niż na Biegu Walentynkowym? Wieczorem prze biegiem dostałam wytyczne od trenera, nie wydawały się jakieś strasznie wymagające. Mimo to w dzień startu nie chciałam zwlec się z łóżka. Nastawienie fatalne. Ja nigdzie nie jadę, na polu jest zimno, źle, wieje. Przypomniało mi się, jak wyciągałam z domu z tak samo fatalnym nastawieniem Wojtka na Bieg po Zakrzówku, który potem wygrał. Ale stwierdziłam, że teraz to na pewno coś innego. 

Mimo wszystko ubrałam się i pojechaliśmy. Najpierw nie mogliśmy zaparkować, potem zamarzliśmy idąc do depozytu. Na rozgrzewce zamarzałam do momentu, aż nie zrobiłam przebieżek. Trochę wiało, mimo to zdecydowałam się na krótkie spodenki. Na takich krótkich zawodach naprawdę warto przecierpieć pierwszy kilometr, a potem się czuć dobrze, niż odwrotnie - czuć się dobrze na pierwszym km, a gotować na kolejnych.

3,2,1... start! Jak zwykle szybki. Przez pierwszą minutę z kawałkiem zwalniałam z tempa 4:30-coś do ok. 4:45. Jak spalisz początek, to już tego nie uratujesz! Zwolniłam, a i tak kilometr odpikał mi w 4:43. Potem nawrotka. Skupiałam się głównie na tym, żeby patrzeć pod nogi, pokruszony beton to jednak nie tartan i trzeba uważać ;) W okolicach drugiego kilometra minęłam Wojtka, ciągle czułam się dobrze. 4:43.



Trasa zaczęła trochę kręcić, GPS tak jakby trochę się tam gubił (przetestowałam na rozgrzewce), więc nie panikowałam, jak zegarek zaczął pokazywać mi 4:54. Biegłam swoim tempem, a jak tylko wybiegliśmy znowu na pas startowy, wróciło moje standardowe tempo. 4:43, a ja się ciągle dobrze czuję! Zaczęło trochę wiać w twarz, a więc schowałam się za jakimś Panem (dzięki!), który na szczęście utrzymywał moje tempo. Zaczęłam czuć zmęczenie w nogach, to niefajne uczucie w brzuchu, ale stwierdziłam, że głowa musi na tym biegu nadrabiać. Skręciłam w stronę mety, 4 km - 4:43. No, to przyspieszamy! 

Mięśnie zaczęły dawać się we znaki, ale na zegarku miałam tempo ok. 4:27. Oddech przyspieszył, było ciężko, ale biegłam. Zaczęłam się domyślać, ze nie będzie pełnej 5-ki,a le pal licho! Meta już blisko, przyspieszaj! Na zegarku zrobiło się śr. tempo 4:21! Przyspieszyłam jeszcze bardziej, meta!



Czas na zegarze pokazał 22:12 min. Pięknie by było, ale jeszcze nie teraz. Dystans wyszedł 4,77 km, co dało mi średnie tempo 4:39 min/km! A ostatni niecały kilometr ze śr. tempem 4:19! Ma się tą torpedę w nogach :D



Jestem więc bardzo zadowolona! Nigdy jeszcze nie biegałam tak szybko. We wrześniu na zdychu biegałam 400-ki z tempem 4:40. A teraz jestem w stanie tak pobiec piątkę! Cieszę się strasznie z postępów. To jest efekt ciężkiej pracy, dużej ilości kilometrów i serca, które wkładam w bieganie. A co do biegu, to życzę sobie więcej takich startów, gdzie od początku do końca mam kontrolę nad tym, co robię. No i gdzie mam siłę przyspieszyć na końcu, fajne uczucie odpalać petardę na ostatnim kilometrze ;)

I jeszcze zrzutka z endo, to była moja najrówniejsza piątka w karierze ;)


Na kolejnych zawodach zmierzę się już z dyszką. Mam nadzieję, że jeszcze pamiętam, jak biega się takie "długie" dystanse :P

niedziela, 3 marca 2019

Luty na biegowo

Najkrótszy miesiąc w roku za nami, przeleciał u mnie jak z bicza strzelił, w przeciwieństwie do stycznia, który się wlókł niemiłosiernie ;) A więc co biegowo działo się u mnie w lutym?

Oj, działo się! Świadczyć o tym może chociażby mój rekordowy kilometraż - w lutym przebiegłam 214 km! Ponad 200 km udało mi się przebiec tylko w marcu 2017, podczas moich przygotowań maratońskich. To obnaża pewną brutalną prawdę - skoro biegam 50 km tygodniowo pod dychy, to do maratonu musiałabym biegać duużo więcej... Ale na razie o królewskim dystansie nie myślę.



Co kryło się pod tymi ponad 200 km w nogach? Nie skłamię kiedy powiem, że... wszystko! Moje treningi są bardzo urozmaicone, coś takiego jak rutyna nie istnieje. Jedyna rzecz, jaka powtarza się tydzień w tydzień to OWB1. Podstawa biegania. Podliczyłam i wyszło, że na OWB1 poświęciłam w lutym 157 km. Pomimo tego, że widzę wyraźną poprawę też w OWB1 i biega mi się coraz lżej, to nadal staram się trzymać tempa 6:10-6:15. Po co gonić, skoro to ma być pewnego rodzaju odpoczynek? Do końca świata i jeden dzień dłużej będę namawiać moich biegowych znajomych do biegania wolno. Niestety prawie nikt nie słucha, ;) Ale więcej o OWB1 innym razem.

Poza OWB1 poświęciłam też trochę kilometrów na ćwiczenie prędkości. Wyciskałam siódme poty na bieżni - ale to akurat bardzo lubię! Efekty są, bo w ostatni dzień lutego pobiegłam kilometrówki ze średnim tempem 4:26 min/km! Kosmos! I nie powiem, żebym była po nich jakaś strasznie padnięta ;) A na jesień cieszyłam się, jak wpadła jakaś w tempie poniżej 5:00 min/km ;)



Jeśli chodzi o kontuzje, to muszę stwierdzić, że moje nogi przyzwyczaiły się już do biegania dużo i trochę mniej się buntują. Nie mówię, że wcale, nadal bardzo o nie dbam. I to mam nadzieję się już nie zmieni. Bo kontuzje wykorzystują uśpioną czujność ;)

W lutym trafiły mi się jedne zawody, a mianowicie Bieg Walentynkowy. Był to taki start kontrolny i wypadł chyba całkiem nieźle - wreszcie oficjalnie złamałam 24 minuty na 5 km i pobiegłam ze średnim tempem 4:44 min/km :) 



Pomimo tylu kilometrów w nogach nie mam dość biegania. Nie czuję się zmęczona. Owszem, czasami mi się nie chce - nic co ludzkie, nie jest mi obce ;) Ale wyrobiłam sobie pewien nawyk, że jak mam zaplanowany trening, to idę. O ile nie mam gorączki ani nie trzaska piorunami ;) Staram się też ignorować mój mózg, kiedy mówi, że dzisiaj nie mój dzień. Strasznie nie lubię tego stwierdzenia.

A co w planach na marzec?

Hm, podobno mam zacząć szybko biegać :) Liczę na to, że dalej będę mogła realizować swoje plany, bo naprawdę widzę efekty w regularności i ciężkiej pracy - nie mam talentu, więc nie mam nic zdarma ;) A poza tym szykują się mi dwa starty, jeden na piątkę, a drugi to sprawdzian na dychę. Jak sobie pomyślę o tej dyszce, to już się boję... Ale jednocześnie nie mogę się doczekać :) Prywatnie czeka mnie też przeprowadzka, ale mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko :)

wtorek, 26 lutego 2019

4. Bieg Walentynkowy - gonię marzenia

Ostatnio zaprzyjaźniłam się z piątkami. Kiedyś nie biegałam ich w ogóle, a od kiedy postanowiłam postawić na szybsze bieganie, nie mogę ich już unikać. Toteż na poprzednią niedzielę miałam zaplanowany start kontrolny - 4. Bieg Walentynkowy, żeby zobaczyć, w którym miejscu jestem.

Dzień wcześniej dostałam od Trenera zalecenia. Wydały mi się realne, ale stresik i tak był. A co, jeśli jednak nie podołam? 

Na dzień zawodów za to prognoza zapowiadała prawdziwą wiosnę, ponad 10 stopni i słońce! Rano  za namową Męża zamieniłam moje długie legginsy na spodenki, a piękną bluzkę z pakietu na krótki rękaw. Bałam się tylko trochę wiatru na Błoniach, w końcu jak w lutym przychodzi ocieplenie, to znaczy, że wieje halny :P

Jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości, czy biec na krótko, to podczas rozgrzewki zdecydowanie rozwiałam swoje wątpliwości ;) Wskoczyłam w spodenki i krótką koszulkę, dostałam na szczęście kopa od Moniczki, złapałam groźne spojrzenie Wojtka pt. "a spróbuj się obijać!" i ustawiłam się na starcie. Przy przebijaniu się do przodu zgarnęłam jeszcze Paulinę. Doświadczenie nauczyło mnie, że jak chcę walczyć o czas, to muszę ustawić się z przodu. Sorry wszyscy szybsi ode mnie. Ale obijać się nie zamierzałam i nie miałam ochoty omijać tych, którzy biegną dla frajdy.

Tym razem niebieski strój okazał się strzałem w 10-kę ;)
Start! Na początku GPS wariował, ale jak tylko wbiegłam na Błonia, to średnie tempo się ustabilizowało. Paulinę zostawiłam z tyłu i skupiłam się na tempie. Cel - pierwszy kilometr zapobiegawczo, nie spalić! Niestety mam do tego tendencję, więc to odgórne zalecenie od Tomka było w moim przypadku strzałem w dziesiątkę :D

Po odpikaniu pierwszego kilometra mogłam już przyspieszyć. I tak też się stało. Skręciłam i niestety przez chwilkę towarzyszył mi wmordęwind. Wiaterek na szczęście szybko się skończył i mogłam zasuwać dalej. Na zegarku przeważnie widziałam tempo 4:45 min/km. Korygowałam na bieżąco. Zawrotka, ani się obejrzałam, a już wbiegałam do parku, gdzie kibicowali Monika i Wojtek. Odpikał 4-ty kilometr. Przyspieszamy!



Tak dołożyłam do pieca, że gdzieś tam na zegarku mignęło mi średnie 4:28 min/km :D Minęłam fotografa, który zmusił mnie do uśmiechu. Dalej niestety było trochę zakrętasów i piasku na chodniku, znalazł się też jakiś malutki klin i tempo przestało być już takie wspaniałe :D Przed metą znalazł się Wojtek, który mi krzyknął coś o tym, że mam łyknąć dwie babki. Łyknęłam jedną, kompromis :P Ostatnia prosta do mety, zegarek odpikuje mi 5-kę, przed oczami pamiętam tylko zegar na mecie odliczający 23:56, 23:57, 23:58, przyspieszam ile się da...



Meta! Nogi jak z waty, patrzę na zegarek.... Udało się! 24 minuty złamane, średnie tempo 4:44 min/km! Niemożliwe nie istnieje :) Oficjalnie czas 23:57, warto było gnać ile sił w nogach na końcu do mety :) Trasa była trochę dłuższa, ale zdecydowanie wolę dodatkowe metry, niż brakujące ;)



Udało się wypełnić założenia :) Trochę żałuję, że nie udało mi się bardziej przyspieszyć na ostatnim kilometrze, ale jednak ostatni odcinek trasy nie należał do najłatwiejszych. Na Błoniach byłoby mi łatwiej utrzymać coś bardziej pod 4:30 min/km, ale teraz można sobie pogdybać. Jestem bardzo zadowolona. Kiedyś takie tempo było dla mnie czymś super na kilometrówkach i sprawiało, że od razu czułam się zmęczona :) A tu pobiegłam tak piątkę!



Za każdą życiówką coś się kryje - u mnie jest to przede wszystkim radość z biegania. Nie muszę zmuszać się do treningów - przecież lubię to, co robię! Jak widać efekty przychodzą same. Mam apetyt na więcej - jak tylko zdrówko dopisze, to będę chętnie pokonywać kolejne swoje granice.

poniedziałek, 4 lutego 2019

Rozbiegany początek roku 2019 - styczeń!

Poprzednim wpisem oddzieliłam kreską poprzedni rok, mogę więc przejść do stycznia i zabrać się za pierwsze od dawna podsumowanie miesiąca :) A jest co podsumowywać, styczeń był bowiem u mnie dość rozbiegany.

W liczbach - przebiegłam 179 km, co zajęło mi trochę ponad 18 godzin. Wzięłam udział w jednych zawodach, a mianowicie w Bieruńskim Biegu Utopca, gdzie udało mi się wybiegać 1-sze miejsce w K20. Mały sukcesik :)


Oprócz biegania oczywiście regularnie robiłam ćwiczenia uzupełniające. Cieszę się, że w ciągu miesiąca opuściłam właściwie tylko jeden trening, ze względu na przeziębienie. Nie rezygnowałam jednak całkiem z biegania, bo nie czułam się osłabiona. Na dwa treningi przeniosłam się na bieżnię mechaniczną. To było prawdziwe pokonanie własnych granic - do tej pory nie wyobrażałam sobie dłuższego treningu na bieżni niż 20 minut. A tu dwa razy zrobiłam ponad godzinny trening,  tym jeden WT :) Jak się chce, to się wszystko da - to moje najnowsze biegowe odkrycie :P



Styczeń nie był jednak najłatwiejszym miesiącem, mocno we znaki dawała mi się pogoda. A to bieżnia zasypana śniegiem, a WT trzeba zrobić, a to ślisko... Z całą moją sympatią do zimy, w tym roku mam jej zdecydowanie dość ;)

Z nowości spróbowałam tez biegania rano, akurat wyszło tak, że musiałam. Zachęcona motywującymi postami na insta, jakie to bieganie rano jest fajne, wyszłam, umarłam, zamarzłam, wróciłam i powiedziałam sobie - nigdy więcej. Instagram kłamie. Bieganie rano nie jest fajne :P Tętno kosmiczne, krążenie nie to, toteż ręce zamarzły mi na kość, a zmęczenie sporo większe. Nie, dziękuję.

W styczniu było sporo szybszego biegania. Zadziwiają mnie tempa, jakie łapię na treningach. Sam fakt, że nie zleciałam z bieżni pędzącej z tempem 4:10 min/km. Na podbiegach też biegam grubo poniżej 5:00 min/km i nie umieram. Bardzo mi się to podoba. I chcę tego więcej :)



Pełna nadziei patrzę na luty i na wiosnę. Bardzo dbam o siebie, o regenerację, rolowanie, rozciąganie. Mam nadzieję, że kolejne miesiące będą wyglądały tak jak styczeń, a nawet i lepiej. W lutym planuję wziąć udział w Biegu Walentynkowym na 5-kę. No i znowu trzeba będzie się zmęczyć... ;)

A zegarek coraz częściej pokazuje 46 :)


czwartek, 31 stycznia 2019

Biegowe podsumowanie roku 2018

Miałam zabrać się już za podsumowanie pierwszego miesiąca roku 2019, ale jakoś pomyślałam, że jestem jeszcze mojemu biegowemu blogu coś winna... I zanim to uczynię, powstanie jeszcze biegowe podsumowanie roku 2018. Roku, który był dla mnie pełen zmian i wrażeń, zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Nie chcę jednak zagłębiać się w prywatę. Biegowo był to rok, który na pewno wiele mnie nauczył - przede wszystkim pokory, cierpliwości i dbania o siebie. W liczbach - przebiegłam 780 km. To najmniejszy kilometraż od trzech lat. Najbardziej rozbiegany był październik - 139 km na liczniku.



Jak już pisałam kiedyś przy okazji podsumowania kwietnia, przez pierwszy kwartał roku w ogóle nie biegałam, pomijając start w Krakowskim Biegu Walentynkowym, na który byliśmy zapisani sporo wcześniej. Cały styczeń z ogromnym zapałem robiłam ćwiczenia wzmacniające, które niestety nie do końca pomogły. W marcu wylądowałam u ortopedy, a potem rozpoczęłam swój bardzo zapobiegawczy powrót do biegania.



Do tej pory, od 2014 roku nie miałam takiej długiej przerwy. Na jesień 2017 roku doszłam do dość dobrej formy, a po tych ponad trzech miesiącach przerwy wyjście na ścieżki biegowe było jakąś miazgą. Dłużyły mi się 4-kilometrowe wybiegania. Biegałam same biegi spokojne, a i na nich bez problemu osiągałam tętno ponad 180 ud/min. Było naprawdę strasznie. Przebiegałam tak kwiecień, część maja, powolutku zwiększając dystans. Pod koniec maja przebiegłam już ponad 7 km. Wow.



W czerwcu zaplanowany miałam start w biegu na 5 km w Dobczycach - 2. Bieg o Złotą Kózkę. Naprawdę, marzyłam o utrzymaniu tempa 5:30 min/km... Nie biegałam szybko pewnie jakoś od listopada zeszłego roku. W ciepełku i palącym słońcu udało mi się przebiec tą piątkę w 26:18 min, co uznałam wtedy za prawdziwy sukces. Czyli, że nogi jednak coś pamiętają ;)



W czerwcu kontynuowałam wydłużanie dystansu, niestety z przyczyn niezależnych ode mnie zrezygnowałam z treningu na dwa tygodnie. Wróciłam w lipcu, żeby w połowie miesiąca przebiec pierwszą od ponad pół roku dyszkę. Wow ;) Wiecie, jak strasznie mi się dłużyła?

Niestety w międzyczasie musiałam znowu odwiedzić fizjo, bo czułam, że pasmo trochę się napina. Od tego czasu regularnie chodzę i sprawdzam pasmo, nie mogę sobie pozwolić na to, żeby o nim zapomnieć. Może kiedyś wzmocnię  nogi na tyle, że przestanę mieć z nim problemy. Na razie jednak jest na cenzurowanym ;)

Przez wakacje nie mogłam się rozkręcić. Potem przyszedł urlop, czyli 2-tygodniowe wakacje pod namiotem. Szkoda mi było czasu na bieganie. Po urlopie zostałam wkręcona w Kraków Business Run. Oczywiście w pracy wszyscy wiedzą, że jestem biegaczką, zaczęła więc na mnie ciążyć presja dobrego wyniku :) A do startu 5 dni! Jak zrobić coś z niczego w 5 dni? Jedyne treningi szybkościowe, jakie robiłam w przeciągu ostatnich miesięcy to były przebieżki. Po których z resztą miałam zakwasy... Ech. W ostatnich miesiącach przebiegałam średnio 50-60 km miesięcznie... Czyli całe nic.

Udało mi się jednak stanąć na wysokości zadania i wykręcić najlepszy czas w zespole ze średnim tempem 5:03 min/km. Byłam zadowolona. Honor obroniony :P


No. To teraz już musiałam wziąć się porządnie do roboty ;)

Za cel obrałam jedno: szybkość. Do moich biegów spokojnych z przebieżkami wrzuciłam jeden trening, gdzie biegałam 400-ki. No i na tych 400-kach miałam problem z utrzymaniem tempa 4:40 min/km. Kto raz miał formę, a potem musi ją budować od nowa, wie, o czym mówię... Miesiące nie-biegania jednak dawały się we znaki. Rzeźbiłam jednak te 400-ki. W międzyczasie złapałam przeciążenie przywodzicieli w górach, co skutecznie wybiło mi z głowy udział w ŁUT 30. I wszelkie biegi górskie. Porzuciłam bieganie po górach do odwołania, bo wybitnie mi nie służy.

No cóż. Ale jaki to biegowy rok bez startu w Biegu Trzech Kopców? No, to wystartowałam, z zaleczonym przeciążeniem i z przeziębieniem... Spodziewałam się ciągania nogami po trasie i czasu 1:30, a wyszło 1:13 czyli 2 minuty gorsze od życiówki w tym biegu... Bardzo mnie zmotywował ten start. Dał nadzieję na to, że powoli odbudowuję formę. Zobaczyłam światełko w tunelu ;)


Kolejnym moim startem miała być czechowicka niepodległościowa dyszka. Postanowiłam zrealizować więc plan treningowy Książkiewicza na dychę w 50 minut. Nie miałam jednak aspiracji łamać 50 minut na dyszkę. I nie na tej trasie. Chciałam dobrze przetrenować ten miesiąc i zbliżyć się do wyniku z 2017 roku.

W międzyczasie, spontanicznie wystartowałam w Aviva Air Run, biegu na 5 km organizowanego z okazji krakowskiego smogu. Smogu w ten dzień nie było, a ja, pomimo, że nie planowałam się ścigać, pobiegłam tą niecałą 5-kę ze średnim tempem 4:56 min/km. Jak miło było znowu zobaczyć 4-kę z przodu!



11-go listopada stanęłam na starcie Czechowickiego Biegu Niepodległości. Niełatwe 10 kilometrów. Mąż Diabeł podkusił mnie, żebym stanęła za balonikami na 50 minut. Stwierdziłam, że w sumie to mogę raz zrobić coś niedorzecznego, najwyżej spuchnę i tyle. Stwierdzenie, że prawie się udało, byłoby nieco przesadzone. Wykończyły mnie podbiegi, ale na mecie zameldowałam się z czasem oficjalnie 51:01 min, a garmek pokazał 50:40 min. Czyli stało się coś, czego totalnie się nie spodziewałam - życiówka na dychę!



Po biegu niepodległości zrobiłam sobie krótką przerwę. Po przerwie nadeszło nowe, czyli zdecydowałam się na współpracę z trenerem. Widzę ogrom plusów. Grudzień przebiegałam już wg. planu od trenera, wzięłam się solidnie za gimnastykę siłową, rolowanie, rozciąganie... Ogólnie wszystko to, do czego bym się sama pewnie nie zmusiła. A tak to nie zastanawiam się, czy mi się chce. Mam zadane, robię. Grudzień był też u mnie trochę walką z przeciążeniami, najprawdopodobniej jednym terenowym biegiem po górkach Lasu Bronaczowa znowu przeciążyłam sobie przywodziciele i cały grudzień z nimi walczyłam. Góry nie są obecnie dla mnie, tak jak już mówiłam ;) 

Na koniec tego zwariowanego roku w końcu zrobiłam to, o czym marzyłam rok w rok. Wybiegałam życiówkę na Krakowskim Biegu Sylwestrowym - 5 km w 24:05 min. Bardzo pozytywne zakończenie roku 2018 i jaki zastrzyk motywacji!


Czego ten rok mnie nauczył?

Tak jak już pisałam, cierpliwości... Po powrocie z kontuzji nie porywałam się od razu z motyką na księżyc, bardzo powoli zwiększałam dystans, od 3 km, po 0,5 km co drugi trening. Do tego duża ilość ćwiczeń, obserwacja swojego ciała. Wiem już, ile trwa odbudowywanie formy po 3 miesiącach bez aktywności. Niestety bardzo długo. Dbam więc o siebie, jak tylko mogę, po każdym treningu poświęcam sporo czasu na rolowanie i rozciąganie. Ułatwia mi to wszystko współpraca z trenerem, bo jednak to ktoś czuwa, żeby ilość obciążeń była odpowiednia. Cieszę się bieganiem. Odnajduję ogromną radość w szybszym bieganiu, pokonywaniu własnych granic. Wiele też dla biegania poświęcam, nie mam może czasu na wszystko. Jednocześnie wiem, że jak się chce, to wszystko się da. Mam zrobić trening na bieżni - wsiadam w auto i jadę do Wieliczki. Jestem lekko przeziębiona, a na zewnątrz jest mróz - idę pobiegać na siłownię. Praktycznie nie piję alkoholu - taki kolejny eksperyment po rzuceniu czekolady ;) Dobrze się czuję. I... cieszę się strasznie, że nie muszę tłuc ogromnych ilości kilometrów w treningu maratońskim :D Chociaż pewnie kiedyś znowu za tym zatęsknię... :)

Jeśli chodzi o moje plany na rok 2019, to wygląda to bardzo prosto - przede wszystkim trening, poprawianie szybkości. A jeśli chodzi o starty, to asfalt, piątki i dyszki. Raczej bez wymyślnych biegów, przełajów, itp. No, może poza Biegiem Trzech Kopców :P Przede wszystkim zamierzam cieszyć się bieganiem. Póki co tak jest, nie mogę się doczekać kolejnego treningu :)