poniedziałek, 11 grudnia 2017

XXVI Czechowicki Bieg Niepodległości - przez góry po życiówkę

Święto Niepodległości mamy zawsze biegowo zarezerwowane na moje rodzinne Czechowice. W tym roku było to trochę skomplikowanie logistycznie, ale nie przeszkadzało nam to stanąć o 13:00 na starcie niepodległościowej dyszki w Czechowicach. W tym roku miałam jakoś więcej przemyśleń w związku z symboliką tego biegu (a raczej biegów w całej Polsce). Jednym zdaniem - bądźmy szczęśliwi, że możemy w naszym kraju uczestniczyć w biegach świętujących niepodległość Polski. I korzystajmy z tego :)

To tak słowem wstępu. Założenia na Czechowice miałam takie - chcę życiówkę! Trasa może i jest trudna, w tym roku trudniejsza o jeden podbieg - Golgotę, którego nie było w zeszłym roku. Tydzień przed Czechowicami zrobiłam trening-sprawdzian, który wyszedł dobrze. Domyślałam się więc, że stać mnie na poprawę mojego czasu na dyszkę :)



O 13:00 odśpiewaliśmy więc hymn i ruszyliśmy. Początek jak zwykle szaleńczym tempem. Na początku są same podbiegi, więc mocno się pilnowałam, żeby nie przesadzić i nie zmęczyć nóg na samym początku. Obiecałam sobie trzymać tempo 5:10 min/km, ale nasuwało się szybciej. Podbiegi weszły dość gładko. Potem chwila odpoczynku i znowu lekko w górę.



W okolicach 3. kilometra rozpoczął się długi, łagodny zbieg. Najszybsza część tego biegu. Wiedziałam, że mogę tam trochę bardziej przygazować i wyszło nieco poniżej 5:00 min/km. 

5 kilometr. Biegnę równo, ładnie. Tam jednak czyhał na mnie sławny podbieg Golgota. Boli mnie nawet jak biegam sobie w tamtej okolicy OWB1 :D I bolał tym razem. Jakaś biegaczka skomentowała: a ja myślałam, że Czechowice są płaskie! A tu takie góry! No cóż :)



Golgotę udało mi się pokonać w przyzwoitym tempie, ale strasznie mnie wymęczyła. Walczyłam mocno, żeby za nią nie zwolnić. Ale oddech nie chciał się uspokoić. Na deptaku przybiłam piątkę kibicującej mamie, która tylko szybko rzuciła mi, ze Wojtek jest trzeci. Zaczęłam trochę słabnąć. Biegłam już trochę powyżej 5:10. Zaciskałam zęby i przyspieszałam, ale zegarek wcale tego nie pokazywał. Do tego kręciliśmy się po osiedlu, co chwilę zakręt - raz, że wybijało to z rytmu, a dwa, że GPS trochę wariował.



Na długiej prostej odzyskałam nieco prędkość. 8. kilometr. Czyli, że czas na "podbieg ostateczny" - Eliminatora :) W zeszłym roku mnie nie wyeliminował. A w tym? Chyba trochę tak. Biegłam 5:25, tak jak w zeszłym roku i nie dało się szybciej. Nawet odgłosy mety nie pomagały, a podbieg strasznie się dłużył. Podbieg miał dokładnie kilometr. Na 9. kilometrze sapałam już jak lokomotywa, ale trzymałam tempo. Poradziłam sobie jeszcze z 2 małymi podbiegami i jednym paskudnym, na samym końcu, o nazwie gwóźdź. Bolał strasznie. Ale potem było tylko niecałe kółko po stadionie do mety. Pilnowałam się, żeby dobiec, nawet jakoś szczególnie nie przyspieszałam.




I meta. Na mecie czekali na mnie Wojtek i Marcin. Wojtek przybiegł jako 3-ci, a Marcin po raz pierwszy przebiegł bieg szybciej niż ja :) Jestem z obu dumna, szczególnie z Marcina, który wytrwale codziennie pedałuje do/z pracy i jak widać, kondycja jest dużo lepsza :)

Ale zaraz, zaraz... To jak pobiegłam? Zegarek pokazał mi 51:42. Juhu! Dystans trochę dłuższy, bo 10,07 (chyba słabo ścinałam zakręty). Średnie tempo miałam więc 5:08 min/km. Kolejna granica złamana. Jestem zadowolona, tym bardziej, że wiem, że ta trasa jest trudna. Ale w Czechowicach nogi same niosą... I jest wola walki :)



Po sprawdzeniu oficjalnych wyników pozostał jednak mały niedosyt, bo firma zapewniająca pomiar czasu troszkę coś spieprzyła i niektórym zawodnikom podała taki sam czas netto jak brutto. Niestety byłam wśród tych "szczęśliwców" - a więc mój oficjalny czas to 51:47. Zegarek z kolei twierdzi, że dyszkę przebiegłam w 51:22. Prawda leży pewnie więc gdzieś pośrodku :) Niby to tylko liczby, ale z drugiej strony, jak człowiek wypruwa żyły i walczy o życiówkę na dyszkę, to każda sekunda się liczy. Ale już trudno :)



Bardzo przypadł mi też do gustu medal. Jest piękny. Jak co roku z resztą :) Sama impreza zbiera co roku dobre opinie. Podobno uchodzi za największy/najlepszy bieg niepodległościowy w województwie śląskim. Tym bardziej jestem więc dumna z mojego miasteczka. I za rok też będę czatować na zapisy :)

sobota, 2 grudnia 2017

4. Bieg o Złotą Szyszkę - biegowa złota jesień

Jeśli ktoś spyta mnie o plany na ostatni weekend października, odpowiem - biegnę Szyszkę. W tym roku pogoda i pierwsze podmuchy orkanu Grzegorz chciały odstraszyć zapaleńców, ale się nie udało. Osobiście do ostatniej chwili wahałam się, czy startować. Czy bieg górski to aby na pewno dobra rzecz dla mojego kolana, dającego się ostatnio we znaki? No cóż. Postanowiłam zaryzykować ;)

Punkt o 10:00 prawie 300 osób stanęło na starcie kolejnej edycji Biegu o Złotą Szyszkę w Bystrej. Start! Początek oczywiście od razy stromy, początkowo podbieg, a potem podejście sprawiło, że szybko przestało być mi zimno ;) Podbieg/podejście pokonywałam spokojnie. Zawarłam bowiem z moim kolanem umowę, że dobra, startujemy w tej Szyszce, ale spokojnie, bez szaleństw. Toteż powoli wdrapywałam się na Kozią Górę i podziwiałam okolicę.



Kozia Góra w tym roku pojawiła się jakoś szybciej, niż bym się jej spodziewała. Dalej trasa była trochę pofalowana. Zapomniałam sobie ustawić na zegarku wysokość, więc nie do końca wiedziałam, jakie górki jeszcze na mnie czekają. Po zbiegu na Przełęcz Kołowrót odczytałam wysokość z tabliczki. 770 metrów. Czyli, że przede mną dość długie podejście.



Podejście umilałam sobie pogawędką z innymi biegaczami - a, to biegaczką z owczarkiem, albo inną z Gdańska, która też biegła tegoroczny maraton. To niewątpliwie plus takich startów na luzie :)

Po jakimś czasie między drzewami wyłoniło się charakterystyczne Schronisko na Szyndzielni. Potem kawałek płaskiego odcinka szlaku typowo granią. W zeszłym roku czekali tutaj kibice i zagrzewali do walki. W tym roku strasznie wiało i chciało mi odmrozić policzek. Brr. Na szczęście po chwili pojawił się podbieg na Klimczok i z powrotem było cieplutko.



Zbieg z Klimczoka najchętniej pokonałabym na turlająco :) Nie wiem jednak co by ze mnie na dole zostało, więc postanowiłam zbiec. Szybki łyk izotonika i czas na zdobycie Magury. W tym roku trasa wzbogaciła się bowiem o kolejny szczyt - właśnie Magurę. Jak dla mnie, świetna zmiana. Magura jest bardzo widokowa. No, może niekoniecznie tego dnia, w którym wypadł bieg... :)



Magura cieszyła mnie jeszcze z jednego powodu. Zaraz za nią zaczynał się długaśny zbieg do samej mety. Puściłam się w dół, bez szaleństwa (pamiętałam w końcu o umowie ;)), ale i tak sprawiło mi to mnóstwo frajdy. Uwielbiam przeskakiwać między kamieniami lecąc w dół. Wiele osób w takich miejscach drobi kroki i zwalnia. Ja mam jakiś zmysł, który pozwala mi zbiegać szybko praktycznie w każdym terenie. W tym roku nawet liście na ostatnich kilometrach nie były mi straszne :)

Zbiegając, dość szybko zbliżałam się do Bystrej. Na koniec znany mi już z zeszłego roku fragment betonowej drogi, na którym znowu trochę przygazowałam. A potem było lekko pod górkę. Ktoś na zakręcie krzyczał: 300 metrów do mety! A nogi z waty nie chciały biec :) Na tym ostatnim odcinku wyprzedziłam jeszcze jedną kobitkę i meta. 1:59:48! No tak. Obiecałam czekającej na mnie mamie, że będę biegła 2 godzinki, więc trzeba było się wywiązać ;)



Wojtek kazał mi sprawdzić, czy czasem czegoś nie ugrałam i nie zajęłam jakiegoś miejsca... Sprawdziłam dla zasady, ale wiedziałam, że nie ma nic za darmo :) Jak będę poświęcać więcej czasu na bieganie po górach, to może coś z tego wyjdzie. Kiedyś, kiedyś... ;) Jestem coraz bliżej ;)

Kolano grzecznie zniosło bieg i nawet później nie protestowało. Parę dni jednak męczyły mnie zakwasy - niestety bardzo się rzuca w oczy, że góry omijałam ostatnio szerokim łukiem, a przez całą wiosnę i lato nie robiłam siły biegowej. Ale jak tylko przyjdzie zima i wstępne przygotowanie pod trening maratoński, siła biegowa na nowo wpisze się w mój biegowy grafik. Może jakieś góry też ;)



I tak zakończył się tegoroczny Bieg o Złotą Szyszkę. Za rok oczywiście tu wrócę. Ten bieg jest ma taką wręcz domową atmosferę. Może w przyszłym roku namówię jeszcze kogoś  do startu :) 

niedziela, 12 listopada 2017

Biegowy październik 2017

Październik za nami, a więc czas na podsumowanie miesiąca. Jeśli chodzi o bieganie, to dziwny był to miesiąc. Pomieszanie bardzo dobrych biegów z fatalnymi i do tego w tle gdzieś ciągle majaczyła groźba złapania kontuzji. Mimo tego udało mi się wziąć udział w trzech imprezach biegowych.



Październik był u mnie dość rozbieganym miesiącem - przebiegłam 180 km. To dość sporo kilometrów, a w ogóle nie czuję, jakbym jakoś specjalnie dużo w październiku biegała. Ostatnio tyle biegałam do maratonu. Mam poza tym świadomość, że odpuściłam trzy treningi. Kolejne przed-maratońskie 200 będzie mam nadzieję już wchodziło gładko ;)



Jeśli chodzi o treningi, to trenowałam głównie spokojnie. Trafiły się pojedyncze szybsze treningi, większość jednak biegałam pod znakiem OWB1. Powód był prosty - jak są zawody, nie ma tyle czasu na WT.

Październik rozpoczęłam świetnym występem na Biegu Trzech Kopców. Poza tym w pierwszej części miesiąca moje bieganie skupiało się głównie na przygotowaniach do półmaratonu, a konkretniej  na tym, żeby nic przed nim nie spieprzyć. Jeszcze 1,5 tygodnia przed półmaratonem było świetnie, zrobiłam trening progowy na zaskakująco niskim tętnie - moje tempo progowe wynosiło do tego 5:06 min/km. Przypomnę - rok temu przebiegnięcie interwału z taką prędkością  było dla mnie mocno męczące. Tydzień przed półmaratonem złapało mnie małe przeziębienie, a potem się ociepliło... i klops. Na spokojnych treningach tętno było zadziwiająco wysokie, a ja się męczyłam. 

No i faktycznie, na Półmaratonie Królewskim niestety wiele nie ugrałam. Do tego ten start kosztował mnie tyle sił, że przez kolejny tydzień przy spokojnym bieganiu wszystko mnie bolało, a wracałam z treningów wykończona. Gorzej niż po maratonie ;)



W październiku udało nam się też raz zawitać na treningu prowadzonym przez Adama Czerwińskiego w Wieliczce. Staramy się teraz jeździć tam co tydzień. Raz, że Adam bardzo fajnie te treningi prowadzi, a dwa, że fajnie pobiegać po bieżni. No i traktujemy te czwartkowe treningi jako nasz jesienny motywator do szybszego przebierania nogami :)

Na koniec miesiąca wzięłam udział jeszcze w jednych zawodach - 4. Biegu o Złotą Szyszkę. Do ostatniej chwili wahałam się, czy startować. Cały miesiąc bowiem dolega mi kolano. Całe szczęście postanowiło nie strajkować i bieg ukończyłam szczęśliwie.



A jakie plany na listopad?

Zwalniamy, odpoczywamy...  Jedyny start, jaki planowałam w listopadzie to Czechowicki Bieg Niepodległości. A po nim całkowita przerwa na ok. 2 tygodnie - czas podreperować kolano, bo od stycznia będę musiało wytrzymywać kolejny trening maratoński :)

wtorek, 7 listopada 2017

4. Półmaraton Królewski - bo pogoda była za ładna

Dwa tygodnie po niezwykle udanym Biegu Trzech Kopców planowałam, jak to większość krakowskich biegaczy, start w Półmaratonie Królewskim. Tym razem założenia co do tempa miałam jasne. Trochę z rytmu wybiło mnie lekkie przeziębienie, które złapałam tydzień przed startem. Ostatnie treningi przed półmaratonem nie należały do najlepszych - łapałam na nich zbyt wysokie tętno. Ale kto by dbał o szczegóły. Swoich założeń na start nie redukowałam. Z obawą jednak patrzyłam na prognozy pogody na start - zbliża się ciepełko...

W dniu startu poranek wyglądał obiecująco. W okolice Tauron Areny pojechaliśmy dość wcześnie, żeby uniknąć tłumów i mieć gdzie zaparkować - na start w krakowskim półmaratonie zapowiedziało się 10.000 luda... M.in. dzięki temu myślę została zmieniona trasa. Zeszłoroczna nie poradziła sobie z takim natłokiem ludzi. Na rozgrzewce nogi lekkimi nie były, ale przed startem zawsze jest jakiś tam stres.

Przed startem spotkaliśmy też Kamilę z Górskiego Świata, dla której to był drugi półmaraton :



Zjadłam swoją kaszkę mocy i poszliśmy się z Wojtkiem ustawić na starcie. Wojtek wybrał Piątkę dla Kościuszki. Ja nieco dłuższy dystans ;) Nauczona przykrym niestety doświadczeniem ustawiłam się w nieco wcześniejszej strefie czasowej. 

Ubrałam się najlżej, jak się dało. Przed startem na horyzoncie widziałam już bezkresny błękit. Wcale nie było mi chłodno. Zła zapowiedź. Trochę bojowego nastawienia miałam, ale rozsądek szeptał do ucha, że dzisiaj nic z tego nie będzie. Bez walki się nie poddam ;) Organizatorzy wymyślili start falowy - strzał w dziesiątkę.

Start! Początek biegłam równo, dobrym tempem. Moim założeniem było biec z tempem 5:25 min/km do końca. Albo ile dam radę utrzymać ;) Trafił się jakiś odcinek z górki, to biegłam trochę szybciej. Po pięciu kilometrach robiliśmy znowu nawrotkę koło Areny. Później dłuższy odcinek Aleją Pokoju. Dalej na wiadukt. Ósmy kilometr minął, ale po wiadukcie zrobiło mi się trochę gorzej. Na kolejnym odcinku pojawiło się kilka kolejnych małych podbiegów, które jakoś strasznie mnie męczyły. Po chwili dochodziłam do siebie, ale pojawiał się znów kolejny podbieg. W zeszłym roku trasa tutaj biegła bulwarami. W tym roku 10.000 ludzi by się tam chyba nie zmieściło. Szkoda. Po 10 kilometrze zaczęłam czuć, że chyba mam trochę dość. Nie pomogła woda na punkcie odżywczym. Podbieg na Most Dębicki znowu mnie troszkę osłabił.



Po drugiej stronie Wisły myślałam, że trzymam się jednak dzielnie, ale na 13. kilometrze mnie ścięło. I to by było na tyle, jeśli chodzi o ściganie i trzymanie tempa :)



Gotowałam się, mocno zwolniłam i tylko odliczałam kilometry do mety. Po 18. kilometrze walczyłam sama ze sobą. Wstyd się przyznać, ale parę razy na chwilę przeszłam do marszu. Dobiegłam do Areny, a tu jeszcze 3 kilometry. Czy ja kiedykolwiek skończę ten bieg? Po drodze widziałam umieralnię jak na maratonie - widok wyczerpanych ludzi nie pomagał ;) Liczyłam na to, że gdzieś tam będzie stał Wojtek i pomoże mi dotrzeć do mety ;) Przez ten start falowy niestety jeszcze się mnie nie spodziewał. Pomógł tylko na ostatnich metrach do mety. I za metą - gdyby mnie nie podtrzymał, pewnie bym nie ustała na własnych nogach :)



Dotarłam na metę z czasem 1:58:29. Rok temu szalałabym ze szczęścia z takiego czasu, ale czasy się zmieniły, bo chciałam 1:55 i wiem, że na taki wynik mnie naprawdę stać :) Na początku byłam niezadowolona, ale jak zobaczyłam wyniki innych, to stwierdziłam, że jednak nie poszło mi źle. Inni umarli jeszcze bardziej niż ja... ;)



Wojtek też był niezadowolony ze swojego występu. Ja po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że latem to ja życiówki nie zrobię, tylko się niepotrzebnie wymęczę. Ale kto by pomyślał, że w połowie października będzie 25 stopni... No cóż. Wydaje mi się, że bezpośredni związek z tym miało moje wysokie tętno na treningach i na samych zawodach. Po półmaratonie i ochłodzeniu wróciło do normy. Masz Ci los :)

Z pozytywów, to fajnie, że organizatorzy wyciągnęli wnioski sprzed roku. Tym razem organizacja była bardzo fajna. Nie czuło się tłoku. Szkoda tylko, że nie zamówili życiówkowej pogody :D Ale może się uda za rok. Nowa trasa za to nie przypadła mi do gustu. Na pewno nie jest tak szybka jak ta poprzednia. Może przy starcie falowym dałoby się jednak pobiec przy bulwarach? :) 

piątek, 20 października 2017

11. Bieg Trzech Kopców - ciskanie po kopcach

O Biegu Trzech Kopcach pisałam już nieraz jako o moim ulubionym krakowskim biegu. W tej kwestii nic się nie zmieniło - o ile nie męczy mnie kontuzja, ani choróbsko, muszę tam być. Tak było i w tym roku. Uwinęłam się w ciągu 5-dniowych zapisów, żeby 1 października w jak zwykle słonecznej pogodzie stanąć na starcie, pod kopcem Kraka, wśród ubranych na zielono biegaczy.

Zmieniło się tylko to, że w tym roku byłam bez mojego najwierniejszego kibica, zrobiłam przed biegiem rozgrzewkę i miałam ochotę trochę się pościgać - tak mi się jakoś ostatnio odmieniło i obudził się we mnie duch rywalizacji ;) Obmyśliłam sobie nawet strategię na pierwsze parę kilometrów. Kolejna część wyjdzie w praniu.

Na początku, bogata w doświadczenia z lat poprzednich, ustawiłam się trochę wcześniej niż moja strefa czasowa, żeby móc wykorzystać pierwszy zbieg. Przed startem czułam się bardzo dobrze. Czułam, że dzisiaj po prostu dam radę. Fajna sprawa takie uczucie na starcie :)



Start! Początek tym razem bardzo chciałam dobrze rozegrać. Było jeszcze luźno, więc mocno wykorzystałam zbieg. Potem starałam się mocno pilnować tempa, żeby nie przesadzać. Pierwsze dwa podbiegi weszły gładko. No to teraz trochę w dół i czas na prosty odcinek, gdzie chciałam trzymać tempo ok. 5:10.


Pomimo tego, że słonko przygrzewało, temperatura była całkiem przyjemna. Na coś się jednak przydał ten poranny chłodek ;) Odcinek bulwarami biegłam równo i szybko. Tak jak chciałam. Przed Aleją Waszyngtona trochę zwolniłam, żeby nabrać sił przed tym długaśnym podbiegiem.

Pierwszy odcinek Alei Waszyngtona jest strasznie stromy. Takie zderzenie ze ścianą. Tętno skoczyło, dwa razy na parę sekund przeszłam do marszu. Kilkanaście metrów i doszłam do siebie. Byłam gotowa na powolne pięcie się w górę ;)

Na podbiegu mocno pomagali kibice. Byliście świetni! Czymże by były biegi uliczne bez kibiców... Dopingowana wydrapałam się jakoś na górę. Tam mały łyczek wody, chwila na złapanie oddechu i czas wykorzystywać kolejny zbieg. Odcinek za Kopcem Kościuszki jest trochę pofałdowany, więc na zmianę biegłam pod górę i w dół. Ale ciągle w biegu.

Zbieg na Przegorzalską Przełęcz też wykorzystałam dość dobrze. No i po wbiegnięciu do Lasu Wolskiego się zaczęło... Dlaczego ta część trasy zawsze tak boli!

Tym razem oprócz duszy, serca bolały mnie też mięśnie, szczególnie w lewej nodze. Od jakiegoś czasu borykam się z małym przeciążeniem kolana i objawia się to m.in. tym, ze lewa noga odwala większą robotę. Podchodziłam, trochę podbiegałam, umierałam, ale przesuwałam się do przodu. I tak mniej więcej do 10. kilometra, na którym znowu odżyłam. Zaczęłam przyspieszać i wyczuwać już metę ;)

12. kilometr był dość szybki. Na ostatnim wzięłam się za finisz, ale zapomniałam jeszcze o takim jednym pierońskim podbiegu przed samym kopcem. Ależ zabolał! Ale zagryzłam wargi, podbiegłam i przyspieszając, zmierzałam do mety. Przed samą metą spojrzałam na zegarek i moja radość z jej przekraczania zrobiła się podwójna :) No i musiał być gest zwycięstwa :D


Przebiegłam tegoroczny Bieg Trzech Kopców w 1:11:50 !! Nawet nie marzyłam o takim czasie :) Poprawiłam swój rekord na tej trasie o ponad 7 minut. Ależ byłam szczęśliwa! Ktoś tu miał rację, że dobry wynik bardzo cieszy :))



Po biegu oczywiście obowiązkowo zostałam na piknik, w towarzystwie Ani i Wojtka, który pokonali bieg razem :)




Ten bieg utwierdził mnie w tym, że potrafię biegać szybciej. I robię biegowe rzeczy, o których nie śniło mi się jeszcze chociażby rok temu. Bardzo mnie to cieszy :) Myślę, że pobiegłam tak dobrze, bo a) trzymałam dobre tempo na bulwarach, b) wykorzystałam dobrze zbiegi. Za rok chciałabym jeszcze dołożyć lepsze podbiegi, bo trochę zabrakło mi mocy w Lesie Wolskim i na Alei Waszyngtona. Ciekawe ile będę jeszcze w stanie urwać :) I przy tym oczywiście dobrze się bawić - bo taka jest kwintesencja Biegu Trzech Kopców.


P.S. W przyszłym roku też będę czatować na zapisy!

poniedziałek, 16 października 2017

Biegiem na Zakrzówek 2 - przełaj w wielkim mieście

Zapisując się wiosną na jesienne biegi, zapełniłam sobie znowu po brzegi kalendarz. Ten bieg koniecznie. Tego też nie mogę przepuścić! A prawda jest taka, że normalnie trenując nie da się co tydzień biegać na maksa. Do Biegiem na Zakrzówek postanowiłam więc podejść luźniej i przebiec go w ramach treningu o średniej intensywności, coś a'la siła biegowa. Wybrałam dyszkę. Wojtek z kolei zapisał się na trójkę. 

Bardzo lubimy biegi organizowane przez ITMBW. Panuje na nich taka rodzinna atmosfera. Startują przeważnie stali bywalcy, więc z góry jakąś część buziek się kojarzy, jest z kim pogadać. Tak było i tym razem. Start, meta, biuro zawodów i wszystko co potrzebne biegaczowi w jednym miejscu. Pogoda przyjemna. Pierwszy do startu zaczął szykować się Wojtek - o 12:00 miał wystartować bieg na 3 km.

fot. Ewelina Kempa
Ruszyli. Wojtek co prawda nie był faworytem, ale miał ogromną wolę walki. Powalczył i oto chwilę później widziałam go już zmierzającego do mety... Na pierwszym miejscu :)

fot. Ewelina Kempa
Tak zmęczonego to go chyba jeszcze nie widziałam. Ale było warto. Wygrał :)

O 13:00 miał startować bieg główny na 10 km. Trzy kółka w pagórkowatym i różnorodnym terenie. Przed biegiem zjadłam kaszkę mocy (mój nowy patent na zawody i szybkie treningi, opiszę zapewne na jakimś podsumowaniu) i ustawiłam się na starcie. Bez parcia na wynik. Miałam w końcu pobiec treningowo ;) Ale czy ja w ogóle potrafię  biegać tak zawody? No to przekonajmy się...


Początek był raczej wolny. Trochę się zakorkowało - ludzi dużo, a ścieżka wąska. Jakoś specjalnie mi to jednak nie przeszkadzało. Początek był trochę błotnisty. Ludzie skakali przez kałuże i pomiędzy błotnistymi miejscami, ja po wszystkim przebiegałam - warto było  jednak wziąć terenówki ;)


Na pierwszym kółku było dość ciasno. Ciągle musiałam się trzymać czyichś pleców, na wąskich ścieżynkach między drzewami nie szło wyprzedzać. Na drugim trochę się już rozluźniło. Odpuściłam sobie podbieganie na największym podbiegu - uznałam go myślę słusznie za niepodbiegalny :) Znalazłam też na biegu swój ulubiony odcinek, którym okazał się ostry, kamienisty zbieg. Na każdym kółku urywałam tam sekundy, świetnie się przy tym bawiąc :)

fot. Ewelina Kempa
Na ostatnim kółku zrobiłam się trochę zmęczona. Jednocześnie miałam dość sił, żeby powyprzedzać parę ludzi. Jeszcze tylko ostatni zbieg i długa prosta do mety, na której mogłam trochę przyspieszyć :)



I meta :) Trasa nie miała całych 10 km, Garmin pokazał 9,35 km. Przebiegłam ją w 55:39. Zadowolona, umiarkowanie zmęczona :)


I jeszcze międzyczasy z endo:


Biegiem na Zakrzówek kończył cykl imprez ITMBW w 2017 roku. Z tej okazji rozdawane były statuetki da tych, którzy ukończyli wszystkie cztery biegi. Osobiście nie startowałam jeszcze tylko w biegu walentynkowym, ale w przyszłym roku na pewno tam pobiegniemy!

Jeśli chodzi o trasę Biegiem na Zakrzówek, to jest to typowy przełaj z dużą ilością podbiegów i zbiegów. Trasa na pewno ciekawa, dla wielbicieli urozmaiconych biegów, których niekoniecznie interesuje klepanie kilometrów po asfalcie :) 

środa, 11 października 2017

4Rest Run - w grupie siła

Pamiętam, jak parę lat temu zaczęłam biegać. Nie miałam komu opowiadać o treningu, zawodach, gadżetach... Tyle forsy wydać na zegarek biegowy? Nikt z mojego otoczenia nie biegał, więc nikt tego nie rozumiał. Wojtek się wkurzał, bo zamiast jechać w góry, zapisałam się na półmaraton. Zmarnowany weekend! Na wiadomość, że chcę przebiec maraton, mama próbowała mnie namówić, żebym to sobie jeszcze przemyślała, bo przecież zrobię sobie krzywdę...

Na szczęście to już przeszłość :) Najpierw poznałam Anię z dłuższym stażem biegowym i startowym ode mnie, potem zaczął biegać Wojtek, a dalej to już się posypało. Efektem tego chociażby jest fakt, że w pewien wrześniowy weekend stanęliśmy na starcie niepołomickiego 4Rest Run'u ekipą Forum Górskiego Świata. Ja, Wojtek, Bartek i drugi Wojtek w zastępstwie za Anię :)
4Rest Run to dość nietypowa impreza biegowa, w której liczy się tylko suma czasów zawodników. Wystartować można tylko czteroosobowym zespołem. Jak dla mnie dodatkowa motywacja, że biegnie się nie tylko dla siebie, ale dla pozostałych trzech osób :) Do tego bieg odbywa się w Puszczy Niepołomickiej, na dość popularnej ścieżce biegowej. Ścieżce dosłownie - większość trasy prowadzi przez leśne ścieżki. 

W dzień biegu pogoda była idealna. Chłodno, niebo zachmurzone. Cała impreza zorganizowana była na polanie w Puszczy Niepołomickiej. Przy odbiorze pakietów czekała na nas mała niespodzianka - ktoś poprzekręcał nasze imiona na tyle, że każdy musiał biec z nie-swoim nazwiskiem na numerze startowym :)


Wbrew napisom na numerach startowych więc, miałam pobiec jako pierwsza. Zawodnicy startowali w odstępach 5-minutowych. Wiedziałam, że Wojtek startujący jako drugi na pewno mnie przegoni. A reszta? Może zdążę uciec :)

Przed biegiem oczywiście rozgrzewka. Temperatura idealna. Las był chłodny, uwielbiam taką aurę! Pomimo tego, że biegłam na poczet ogólnego wyniku, nawet się bardzo nie stresowałam. Pamiętałam tą trasę w wakacyjnego wybiegania i wiedziałam, że jakichś wyjątkowych prędkości nie będę w stanie na niej rozwinąć. W myślach krążyłam wokół 5:20 min/km. Po terenie, 10,5 km, powinno być realne.

3,2,1, start! Początek trochę z górki. A jak z górki, to może być trochę szybciej. Na drugim kilometrze pojawił się podbieg, którego trochę się bałam, ale poszedł gładko. Dalej już mniej więcej było trochę w górę, trochę w dół. Biegłam nieco szybciej, niż zakładałam, ale starałam się trzymać rezerwę. Jednak teren to nie asfalt i kopytka trochę bardziej się męczą :)



Jakoś na trzecim kilometrze minęła mnie torpeda, zwana Adamem Czerwińskim :) Paręnaście (parędziesiąt?) sekund za nim biegł Wojtek. Powiedziałam mu tylko, że Adam pocisnął i tyle go widziałam.

Mniej więcej na piątym kilometrze mijaliśmy polanę startową. Dziewczyny stały i kibicowały, co oczywiście dodało sił :) Przyspieszyłam.


Na długim odcinku wzdłuż torów poczułam już trochę zmęczenie. Trzymałam jednak tempo. Ósmy kilometr. Poczułam, że mam jeszcze siły na to, żeby przyspieszyć. Parę urwanych sekund zawsze się przyda :) No to lecimy!



Końcówka była niestety pod górkę, ale walczyłam :) Na koniec jeszcze ostatnia górka, na której mięśnie zaczęły już piec. Ale nagrodą był łagodny zbieg wprost na metę.


A za metą... Radość! Medal, rzut okiem na zegarek. Dobry czas! Chyba trochę asekuracyjnie mówiłam o tych 5:20 min/km :) Przebiegam te 10,5 km w 55:31 min. Według endo dyszkę pokonałam w 52:42 min. No nieźle - w terenie i tylko 12 sekund  gorzej niż życiówka! Trzeba ją chyba w końcu oficjalnie poprawić ;)



Jak widać, nie dałam się jednak przegonić nikomu innemu niż Wojtkowi :) Bartek i  drugi Wojtek wpadli na metę kilka minut później, oboje zadowoleni, z dobrymi wynikami. Można było tylko powiedzieć: dobra robota! :) 


Po biegu na biegaczy czekał świetny posiłek regeneracyjny. Niestety zgapiliśmy się i do wyboru mieliśmy tylko tartę z bakaliami i żurawiną, ale i tak była dobra :) Do tego ile dusza zapragnie lanego piwka bezalkoholowego. Ogólnie to organizacja była na bardzo wysokim poziomie. Medale piękne. A w pakiecie zamiast stopięćdziesiątej koszulki dostaliśmy bidon. Fajnie, pomysłowo.

Sumaryczny czas, jako osiągnęliśmy to 3:21 h, co dało nam 26 miejsce na 124 zespoły open. I 10 miejsce na 60 zespołów w kategorii mix. 

Jak widać, biegające grono Górskiego Świata ciągle się powiększa. Myślę więc, że za rok spokojnie uda nam się wystawić w tym biegu dwie drużyny :)


poniedziałek, 2 października 2017

Życiowa Dziesiątka - ach, ten wmordęwind

Zapisz się na Życiową Dziesiątkę, mówili. Zrobisz życiówkę, mówili. No to się zapisałam. Życiówka w ramach prezentu urodzinowego? Czemu nie! Do tego fajnie będzie zobaczyć ten cały Festiwal Biegów w Krynicy... No to pojechałam.

Droga do Krynicy była na tyle upierdliwa, że po przyjeździe do miasteczka nerwowo zaczęliśmy szukać biura zawodów. Miał być zapas czasu, a była figa z makiem. I do tego o co chodzi z tym startem honorowym?

Na miejscu faktycznie, biegowe miasteczko. Tak zorganizowanego biura zawodów jeszcze nie widziałam. Wszystko działało jak taśma produkcyjna. Przesuwając się wraz z innymi biegaczami wzdłuż długiego stołu dostawałam kolejne elementy pakietu. Trochę się tego nazbierało. Szybko przerzuciłam Wojtkowi klamoty, zdjęłam niepotrzebny balast. I rozgrzewka. Nie zostało dużo czasu, więc krótka. Na rozgrzewce zauważyłam dwie niedogodności tego dnia - po pierwsze słońce. Za ciepło. Mam alergię na palące słońce, co powtarzam jak mantrę od paru postów :) Po drugie - co za wiatr! Jak się okazało, halny. I co się później okazało, całą trasę brzydko mówiąc w mordę. Połączenie wiatru i słońca nie jest jednak takie złe latem, bo jednak to pierwsze trochę chłodzi... Ale choinka, nie mógł wiać na przykład w plecy?!!



Ledwo co skończyłam rozgrzewkę, ustawiłam się w swojej strefie czasowej. Pożegnałam Wojtka słowami: dzisiaj wiele nie ugram. Stwierdził, że stresik jest i dobrze. Z tym, że ja stresu nie czułam. Po prostu domyślałam się, że rewelacji nie będzie. 

O 10:50 odbył się tak zwany start honorowy. Mieliśmy około 8 minut na przetruchtanie przez deptak, pozdrawianie kibiców i pozowanie do zdjęć. I w tym momencie strefy czasowe posypały się na łeb na szyję. Niektórzy zaczęli tempem docelowym na dychę. Niektórzy z kolei nie odróżniają tak bardzo tempa na dychę od zwykłego przebiegnięcia. Ja miałam w głowie, żeby przebiec tak wolno jak tylko możliwe. Na miejscu startu ostrego miałam z minutę przerwy i GO! Ruszyli.

Na początku faktycznie było z górki. Nogi same niosły. Aż byłam zaskoczona. Co chwilę musiałam za to kogoś wyprzedzać - i po co były te strefy czasowe? Pierwszy kilometr poniżej 5:00 min/km. Drugi, trzeci troszkę powyżej. Ale wszystko zgodnie z planem. Zaczęło się wypłaszczać. Czwarty... Biegnie się coraz ciężej. Trochę za szybko jak na kryzys. Piąty. Nadal pięknie trzymam tempo. Nawet wiatr aż tak nie przeszkadza, chodź słońce trochę paliło... I tam, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (albo raczej zatrutego wrzeciona) jakoś mnie odcięło. W boku zaczęła kłóć paskudna kolka. Jak tylko próbowałam przyspieszać, ból narastał i stawał się nieznośny. Każdy krok był paskudnym bólem. Wyginałam się na wszystkie strony, podnosiłam ręce do góry, robiłam co mogłam. Efekt żaden. Każda próba przyspieszenia kończyła się łzami w oczach. I tak mniej więcej przebiegłam kolejne 5 kilometrów. Nie zauważałam nikogo, kibiców, niewiele pamiętam z trasy. Myślałam tylko, żeby jakoś dotoczyć się do mety. Trasa była tam już niestety raczej płaska. Jak widać, ciągle nie może być jednak z górki :)

Na ostatnim kilometrze udało mi się jakimś cudem urwać parę sekund. Paręset metrów przed metrów pojawił się jeszcze podbieg-killer na mostek :) Za nim za to upragniona meta. Przebiegłam ją, dostałam medal. Nie potrafiłam się cieszyć. Pal licho wynik! Ale tyle cierpienia na zawodach... 


Życiową Dziesiątkę pokonałam w 52:42 min. 12 sekund gorzej, niż wynosi moja oficjalna życiówka. Ciekawa jestem, jaki wynik udałoby mi się wykręcić, gdyby nie dopadła mnie ta paskudna kolka. Pierwszą połowę biegu przebiegłam wręcz koncertowo. Druga część na pewno nie byłaby tak szybka. Najbardziej jednak żałuję, że nie mogłam cieszyć się tymi zawodami. Uśmiechać się do kibiców, przybijać piątki. Nie miałam na to siły.



W Muszynie, na mecie, na biegaczy czekał autobus. Wróciłam do Krynicy umilając sobie podróż pogawędką z biegaczką z Warszawy. Z samej Krynicy zawinęliśmy się szybko, toteż nie odczuliśmy prawdziwego klimatu imprezy. Trochę szkoda, że w Krynicy nie było żadnych ekranów, gdzie można by śledzić chociażby emocjonujący finisz Szymona Kulki i Kenijczyków. Albo informacji. Toteż festiwal nie zrobił na nas piorunującego wrażenia. Ale może kiedyś wybiorę się tam jeszcze raz, tym razem na dłużej. Myślę, że wtedy miałabym zupełnie inne spojrzenie na festiwal.

A jeśli chodzi o trasę Życiowej Dziesiątki, to na pewno ma sporo plusów. Jednak, z czego się nasłuchałam, nie każdy osiąga tam niesamowity wynik :) Nie podobał mi się też pomysł z startem honorowym, mam wrażenie, że wybił mnie z rytmu. Jeśli chodzi o mnie, to czas wyciągnąć wnioski i nie liczyć na życiówkę w lecie... ;)

sobota, 30 września 2017

Biegowy wrzesień 2017

Wrzesień. Pierwsze chłodne dni, oddech po sierpniowych upałach. Nareszcie! Tak jak podejrzewałam, wrzesień sprawił, że biegowo odżyłam. Oj, działo się!



We wrześniu udało mi się wrócić do 4 treningów tygodniowo, w rezultacie czego przebiegłam 162 km. To najwięcej od marca, czyli od treningu maratońskiego. Mój organizm dość szybko przyzwyczaił się do takiej objętości. Jak widać jeszcze pamięta przedmaratońskie tłuczenie kilometrów :)

Jeśli chodzi o wrześniowe treningi, to były to przeważnie jeden długi (1,5h), WT (z reguły interwały), jeden spokojny 10 km i ostatnim okazywał się start w zawodach. Moim ulubionym dniem w dalszym ciągu pozostaje WT, lubię się zmęczyć, a poza tym to właśnie na WT najwyraźniej widzę postępy. 

Na początku miesiąca postanowiłam zrobić sobie też mały test na 5 km - na zawodach na tym dystansie nie udało mi się jeszcze dobrze pobiec, a chciałam wiedzieć, jak szybko dam radę przebiec piątkę. Udało się zgodnie z zamierzeniami, ze średnim tempem 4:54 min/km :)


Tym sposobem nowy rekord na piątkę pociągnął mój level up, jeśli chodzi o prędkości akcentów. Nagle okazało się, że kilometrówki powinnam biegać nie z tempem 4:52, ale 4:46. Spory przeskok. Na szczęście "nie dam rady" siedziało tylko w głowie, a w rezultacie w ostatni czwartek przebiegłam kilometrówki nawet nieco szybciej, bo w okolicach 4:41, żeby na ostatniej przyspieszyć do 4:32.  Wszystko przez to, że myślałam, że garmin się przyciął, toteż pierwszy przebiegłam szybciej, a potem już jakoś poszło :)  Przy okazji zrobiłam sobie nieoficjalną, treningową życiówkę na dyszkę - 50:57! A rok temu niemal nadludzkim wysiłkiem było dla mnie tempo 5:00 min/km....


Nic tak nie cieszy jak rezultaty treningu. WT robię regularnie od maja z małą sierpniową przerwą. Taki trening, z odpowiednio dobranymi prędkościami polecam każdemu :)

Tyle, jeśli chodzi o treningi. We wrześniu miałam jeszcze okazję wziąć udział w trzech imprezach biegowych. W Życiowej Dziesiątce, która nie skończyła się  dla mnie zbyt szczęśliwie, tydzień później w drużynowym 4Rest Run, który poszedł mi z kolei bardzo dobrze i w Biegu na Zakrzówek, który pobiegłam treningowo. Relacje z zawodów już się piszą :)


Jedną różnicą, o której warto wspomnieć jest jeszcze zmiana diety. Ja, czekoladożerca, rzuciłam słodycze! Sama w to nie wierzę :) I co najlepsze, jakoś mi ich nie brakuje. Oczywiście nie popadam w paranoję i jak najdzie mnie ochota, to zjem coś słodkiego, ale nie jest to już cała czekolada zjedzona w przeciągu 3 minut. Zdrowe żarłeko też jest dobre :) I cola też przestała mi smakować!

A jakie plany na październik?

Jeśli chodzi o starty, to jutrzejszy Bieg Trzech Kopców, który nie mam pojęcia jak pobiec, ale uwielbiam ten bieg i bez względu na wynik wbiegnę na metę z bananem na twarzy :) Za dwa tygodnie czeka mnie Półmaraton Królewski, na który chyba mam już pomysł... A w ostatni weekend października Bieg o Złotą Szyszkę, czyli w końcu góry. Mam nadzieję, że moje prawe kolano jest już na to gotowe :)

A treningowo... Najlepiej nic nie zmieniać, skoro działa to, co robię :)