wtorek, 22 listopada 2016

Moje biegowe plany i marzenia

Biegacze to marzyciele. Planiści. W większości biegamy po coś. Marzymy o lepszej formie, dłuższych dystansach, życiówkach, ciekawych startach... Im więcej kilometrów w nogach, tym więcej marzeń. Dobrze pamiętam, jak marzyłam o pierwszej dyszce, potem o przebiegnięciu półmaratonu, maratonu, górskiego biegu... I nadal marzę, pewnie coraz intensywniej :)

Z racji tego, że postanowiłam zrobić sobie planowany odpoczynek od biegania, to w mojej głowie jakoś intensywniej zaczęły kiełkować najróżniejsze marzenia biegowe. Wybiegam myślami do przyszłego roku i dużo dalej... A więc, co jest w tych marzeniach? :)

Moje marzenia biegowe sprowadzają się w dużej mierze do gór. Uwielbiam góry i lubiłam je już dawno zanim zaczęłam biegać ;) Jeśli miałabym wybierać między górami, a bieganiem, to oczywiście wybrałabym góry. Ale na szczęście nie muszę wybierać - co więcej, mogę te dwie pasje połączyć!



A więc, zaczynając od początku, marzę o tym, żeby mój trening w górach stał się czymś normalnym, a nie wyjątkiem (nie liczę oczywiście "gór" na moim osiedlu ;) ). Mieszkając w Krakowie nie jest to może takie łatwe, jak ubranie butów i wyjście przed blok. Ale pewnie większość ludzi na wspomnienie stwierdziłaby: dziewczyno! A co w takim razie mają powiedzieć ludzie mieszkający w Warszawie, albo w Poznaniu?

Okej, mam dużo łatwiej. Ale wiem, że można mieć jeszcze bliżej w góry - przez sporą część mojego życia miałam je niemalże pod nosem... I mam nadzieję, że za jakiś czas znowu tak będzie :) Ale nie zamierzam oczywiście czekać do tego czasu z bieganiem po górach.

Z tym górsko-biegowym marzeniem wiąże się oczywiście też parę startów.Między innymi marzy mi się Maraton Beskidy. Górski maraton na moją ukochaną górę - Skrzyczne.

Źródło: maratonbeskidy.pl

Zaczęłam o nim myśleć przygotowując się do mojego pierwszego maratonu. Gdzieś tam niewinnie myślałam, ze może uda mi się w nim pobiec w tym roku. Ale po Cracovii Maraton nie miałam już ochoty na drugi trening maratoński. Myślę, że w przypadku debiutu w maratonie tego dystansu wystarczy na jakiś czas :D Póki co jednak mam nadzieję, że stanę na starcie (i mecie) Maratonu Beskidy w przyszłym roku. I będzie to mój trzeci maraton. Drugi planuję wczesną wiosną za zupełnie drugim krańcu Polski, bo w Gdańsku :)

Jeśli chodzi o drugie marzenie przyszłoroczne, to jest nim Beskidzka 160 na raty. Ten bieg miałam mieć już za sobą, ale w ostatniej chwili zdecydowałam się, że nie biegnę. Nie czułam się na siłach i wystraszyłam się trasy (21 km, 2000+/- m przewyższenia), a raczej jej skutków - zapewne czułabym się jak po maratonie :) A tego nie chciałam. Jak to jednak często bywa, co się odwlecze, to nie uciecze... I po prostu muszę się zmierzyć z tą podobno piekielnie trudną trasą. Doświadczyć piekła Czantorii na własnych... łydkach? ;) Jeśli termin 160ki podpasuje pod maraton (czyli będzie dość przerwy, żeby doprowadzić się do ładu i składu), to pewnie się zdecyduję na jesień na Piekło Czantorii ;)

Kolejne marzenia są już raczej z tych odległych, bez daty realizacji....

Strasznie marzy mi się Łemkowyna. Słyszałam o błocie jako największym utrudnieniu tego biegu, ale jakoś mnie to nie zraża. Trasa po pięknych, dzikich terenach musi mieć niesamowity urok. I myślę, że pewnego dnia zapiszę się na ŁUT70, wsiądę w auto i pojadę na ten polski koniec świata, żeby zmierzyć się z tą trasą.



Hm, czy w moich marzeniach biegowych są same góry? Otóż nie ;) Jest też jeden bieg zupełnie z innej bajki, który mi się marzy - a mianowicie Kołobrzeg Maraton. Trasa (chyba) zupełnie płaska. Wzdłuż brzegu morza. Tam i z powrotem. 

Źródło: kolobrzegmaraton.pl

Do Kołobrzegu jeździłam na wakacje jako dziecko, dlatego mam ogromny sentyment do tego miasta. I wizja przebiegnięcia tam maratonu bardzo mi się podoba. Utrudnieniem może być morska bryza, ale za to to powietrze... Namiastkę tego będę miała w przyszłym roku w Gdańsku.

O moich biegowych marzeniach mogłabym pisać jeszcze długo. Ale jak to z marzeniami - trzeba się też zabrać za ich realizację :) Mam nadzieję, że bieganie nadal będzie sprawiać mi tyle radości. I że przede wszystkim zdrowie pozwoli mi te marzenia realizować. Oby! ;)


niedziela, 13 listopada 2016

XXV Bieg Niepodległości w Czechowicach-Dziedzicach - moje miasto znowu biegnie

Jak już kiedyś wspominałam, od zeszłego roku Czechowice-Dziedzice, moje rodzinne miasteczko ma swój bieg uliczny. Jest to niepodległościowa dyszka. Zeszłoroczna edycja była bardzo udana. A więc oczywiście musiałam też wystartować w tegorocznej... A właściwie to musieliśmy, bo od jakiegoś czasu startujemy już we dwójkę, z Wojtkiem ;) Na ten bieg zapisaliśmy się nawet we trójkę, mój brat, Marcin też oczywiście nie mógł odpuścić czechowickiej dyszki :)

Miejsca na ten bieg rozeszły się bardzo szybko, bo już chyba jakoś pod koniec września lista startowa była kompletna. Limit 600 miejsc - sama nie wiem czemu czechowicki bieg zawdzięcza takie zainteresowanie. Jest bardzo fajny, to oczywiście, ale 11 listopada dyszek w okolicy nie brakuje. W każdym bądź razie bardzo się cieszę, że czechowicka dyszka jest w cenie :)


Tak wyglądał profil zeszłorocznej trasy. W tym roku za sprawą remontu mostu Golgota odpadła. Ale Eliminator siedział w głowie cały czas ;)

Pakiet przyjechaliśmy odebrać w ten sam dzień, jeszcze przed biegiem. Start był późno, więc wszystko na spokojnie.



Pakiet był bardzo bogaty - oprócz numeru startowego była koszulka, czanieckie makarony, hummus (pyszny, testowałam) i zupa owocowa. Oprócz zupy to same moje przysmaki ;)

Wojtek zrobił mi niespodziankę z napisem na swoim numerze startowym ;)

Pogoda była wręcz idealna. 6 stopni i zachmurzenie. Wcześniej straszyli atakiem zimy, mrozem, opadami śniegu, deszczu, itp, itd. A trafiło się super :)

Szewczykowie gotowi do boju :)

Na starcie nie było jakoś bardzo tłoczno. Parę minut przed 13:00 ustawiliśmy się już na miejscach. Wojtek z przodu, ja z Marcinem z tyłu. Ja miałam jasny cel: biec z tempem 5:20, co ma mi dać czas trochę ponad 53 minuty.

Przed startem odśpiewaliśmy wspólnie hymn. Piękny pomysł. Przypomnienie, dlaczego tutaj jesteśmy i biegniemy.

3,2,1... START!


I ruszyliśmy. Na początku może troszkę tłoczno. Ale po krakowskich biegach taki tłok nie odczuwa się już jak tłok ;) Na stadionie i na pierwszym podbiegu wszyscy tak wyrwali z kopyta, że zastanawiałam się, czy to bieg na 5 km...? I czy oni w ogóle wiedzą, że na początku jest podbieg? :D Nie ukrywam, dałam się trochę ponieść tłumowi, ale wszystko z rozsądkiem.

Szybko wskoczyłam na wysokie tętno, ale to głównie za sprawą pierwszych podbiegów. Po 3 kilometrze miało być już spoko, płasko, a nawet troszkę w dół. Co ciekawe, na pierwszych 4 kilometrach trzymałam w miarę równe tempo. Prawie równo ze mną biegł Marcin, co było dla mnie pozytywnym zaskoczeniem :)

Na 5-tym kilometrze kolejny podbieg, który jakoś mnie zmęczył. Potem troszkę z górki - złapałam jakiegoś biegacza, który ładnie biegł tempem 5:20, aż do 7. kilometra, gdzie coś mnie zmogło. Chyba było tam delikatnie pod górkę. Taki ukryty podbieg ;) Pokręciliśmy się trochę po osiedlu, okrążyliśmy rynek i wybiegliśmy na długą prostą, na której postanowiłam znowu trochę podkręcić tempo. Cały czas biegłam uśmiechnięta, klaskałam kibicom, cieszyłam się biegiem, pomimo tempa, które nie było dla mnie raczej komfortowe. Takie biegi lubię :)


Chciałam jednocześnie cisnąć i wyrównać trochę oddech. Po tej prostej bowiem zaczynał się podbieg eliminator ;) I nie wiedziałam czego mam się po tym po nim spodziewać. Wiedziałam też, że mam spory zapas czasu, w razie jakby coś poszło nie tak.

Zegarek odpikał mi 8. kilometr, skręciłam w uliczkę i zaczął się podbieg. I tutaj z perspektywy czasu muszę przyznać - dałam na nim czadu ;) Pokonałam go w niezłym tempie, zaczęłam sporo ludzi wyprzedzać - w końcu nazwa nie wzięła się z nikąd :) A na końcu podbiegu nawet przybiłam dzieciakom piątki.

Na ostatnim kilometrze nie było już czasu na oszczędzanie sił. Jak na złość były też 3 małe podbiegi - jakoś je przebrnęłam, starając się nie tracić tempa, ostatnia nawrotka, czyli agrafka, czy tam gwóźdź, jak zwał tak zwał i wbiegam na stadion. Widzę Wojtka, macham mu tylko, ze dobiegnę do mety sama. Motywacyjne krzyki bezpośrednio do ucha czasami mnie rozpraszają :P Czułam, że nogi już trochę nie mogą, ale cisnęłam ile się tylko dało. Ostatnie metry, gest triumfu i metaaa!

Zrobiłam to! I to o jakąś minutkę szybciej niż zakładałam :)

Garmin jak zwykle kłamie, oficjalnie było 52:32 :)



Niecałą minutę po mnie na metę wbiegł Marcin, który poprawił swój czas z zeszłego roku o 5 minut :) Pogratulowałam też Wojtkowi, który zastosował się do moich zaleceń bycia w pierwszej 20 i wbiegł na metę 8-my z czasem 36:11 :) I pomyśleć, że biega dopiero niecały rok! Urodzony biegacz po prostu.

A tak Wojtek walczył na trasie :)


Pokręciliśmy się trochę, zjedliśmy sałatki i okazało się, że musimy jeszcze zaczekać na dekorację, bo Wojtek będzie miał podium w swojej kategorii wiekowej :)

Najpierw przymiarki ;)



I potem właściwa dekoracja (trochę opóźniona):



Kolejny Czechowicki Bieg Niepodległości zaliczamy do bardzo udanych. Organizacja, poza małą obsuwą z dekoracją była świetna, biegło się przyjemnie, medal piękny... Czegóż chcieć więcej. Jedno jest pewne - do Czechowic wracamy za rok. I będziemy już tu z pewnością biegać regularnie :)


wtorek, 8 listopada 2016

Stanik do biegania z Decathlona Sportance Confort Kalenji - moja opinia

Myślę, że większość biegaczy uwielbia ciuszki z Decathlona. Tanie, ładne i dobre. Ja mam ich z pół szafy ;) Ale czy aby na pewno wszystkie elementy ubioru biegacza z Decathlona są warte polecenia?

W tym wpisie chciałam więc napisać parę słów o staniku do biegania z Decathlona - Sportance Confort Kalenji, który miałam okazję używać.

źródło: decatthlon.pl
Stanik w regularnej ofercie Decathlona kosztuje 79 zł. Ja miałam okazję kupić go na promocji za ok. 30 zł. Grzech nie wypróbować, pomyślałam. Tym bardziej, że miałam troszkę dość gimnastykowania się przy zakładaniu mojego staniko-topa z Nike.

Stanik Sportance Confort Kalenji jest zapinany na zapięcie tak jak klasyczny stanik - na 2 szlufki. Oprócz tego ma dodatkowe zapięcie na plecach na górze, które bardzo poprawia trzymanie. Bardzo fajna sprawa, jeśli np. ubieramy stanik sporo wcześniej przed bieganiem, a nie chcemy się od razu mocno ściskać. Poza tym posiada usztywniane miseczki, ściągającą gumę pod biustem. Nad miseczkami ma dodatkową siateczkę, która trzyma biust od góry.

Nie spodziewałam się od tego stanika oczywiście cudów. Przy pierwszym założeniu zrobił na mnie  jednak dobre wrażenie. Z racji tego, że jestem bardzo szczupła, w grę wchodził tylko obwód 70 cm. Miseczka C. Ale pasował dobrze. Miałam troszkę zastrzeżeń odnośnie tego, że nie jest bardziej zabudowany w górnej części. Ale po spięciu go na górne zapięcie trzymał dobrze.

Podczas biegania sprawdzał się całkiem w porządku. Nie obcierał, był wygodny i nie spłaszczał jakoś mocno biustu. Od razu się do niego przyzwyczaiłam ;) 

W staniku miałam okazję biegać od lutego do października, czyli przez jakieś 700 km. Przebiegłam w nim nawet maraton. Postanowiłam go już jednak wysłać na emeryturę ;) Dość szybko. Ale po tych ok. 10 miesiącach użytkowania stracił niestety sporo ze swoich pierwotnych właściwości.

Przede wszystkim, guma podtrzymująca biust się naciągnęła. O ile na początku musiałam ją mocno naciągać, żeby zapiąć stanik, to teraz jest w miarę luźna. Podczas biegania tym bardziej czuć, że guma już nie trzyma tak, jak powinna - stanik podjeżdża minimalnie do góry.



Następna rzecz, która się już wyrobiła to zapięcie. Szlufki się pokrzywiły, a okolice zapięcia się prują. Ale póki co jeszcze działają ;)



Całkiem dobrze za to nadal wyglądają ramiączka - ani troszkę się nie naciągnęły. W stosunku do reszty są jednak dość solidnie wykonane. Tak samo miseczki. Stanik nadal jest komfortowy. Ale nie spełnia niestety już swojej roli - nie trzyma biustu tak jak powinien. Pewnie założę go jeszcze na siłownię. Ale do biegania już się nie nadaje :)

Podsumowując - stanik Sportance Confort Kalenji jest fajnym stanikiem, ale co najwyżej na fitness albo siłownię. Jako stanik do biegania będzie miał krótki żywot. A z racji, że nie należy do najtańszych, polecam trochę dopłacić i rozejrzeć się za prawdziwym stanikiem biegowym. Ja aktualnie będę testować Shock Absorbera ;) I mam nadzieję, że posłuży mi trochę dłużej niż Sportance Confort.

piątek, 4 listopada 2016

Biegowy październik 2016

Pisząc podsumowanie mojego biegowego października mogę stwierdzić: nareszcie! W końcu udało mi się przebiec miesiąc z wielką przyjemnością, bez narzekania na kontuzje, z trzema zawodami na koncie i jedną wypracowaną życiówką. Takie podsumowania lubię :)


Jak widać na podsumowującym miesiąc zdjęciu, w październiku udało mi się przebiec 145 km. To mój dotychczasowy rekord. A co najlepsze, nawet nie wiem, kiedy wybiegałam tyle kilometrów :)


Pierwsza połowa października upłynęła mi na przygotowaniach do Półmaratonu Królewskiego. Na początku trafił się Bieg Trzech Kopców, na udział w którym zdecydowałam się właściwie na ostatnią chwilę, po tygodniowym przeziębieniu.



Jak się później okazało, Bieg Trzech Kopców był ostatnim ciepłym dniem w październiku... I pewnie ogólnie tej jesieni ;) Cały październik lało, było ponuro i paskudnie. Więc treningi nie zawsze obfitowały w endorfiny, a z krótkiego rękawka praktycznie od razu przerzuciłam się na... kurtkę. Którą ubieram jak jest naprawdę paskudnie, albo zimno ;)

Podczas przygotowań do półmaratonu skupiałam się głównie na spokojnych, długich wybieganiach, jak i na kilometrowych interwałach. Na starcie stanęłam z jasnym założeniem, żeby spróbować utrzymać tempo do złamania dwóch godzin (dla świętego spokoju ;)). I chociaż tego dnia było brzydko, zimno, wietrznie i padało (piździernikowa norma), to się udało. Nie było łatwo, ale przebiegłam Półmaraton Królewski w 1:58:57. Uff :)


Po półmaratonie przerzuciłam się na półkilometrowe interwały i postanowiłam skupić trochę bardziej na podbiegach, ze względu na moje kolejne biegowe plany. Trafił się jeden trzydniowy wyjazd górski, który w sumie też wpasował się w mój plan treningowy ;)


Na koniec miesiąca, spontanicznie wzięłam udział w jeszcze jednych zawodach, a mianowicie w górskim Biegu o Złotą Szyszkę. Dla odmiany dla tych wszystkich wielkich imprez biegowych. Trasę przebiegłam z ogromną przyjemnością. I uświadomiłam sobie, że muszę jeszcze porządniej popracować nad podbiegami ;)


Jak widać więc, październik biegowo był dla mnie bardzo udany. Z rzeczy, których mi brakowało, to oczywiście... Ładna pogoda ;) Za mało skupiłam się też na ćwiczeniach uzupełniających, obiecuję sobie, że w listopadzie popracuję nad core stability, bo na długich biegach czuję jednak słabość tych mięśni. A poza tym, podbiegi, siła biegowa... To będą moje cele na najbliższy czas.

A jakie mam plany na listopad?

11-go listopada, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, pobiegnę w moich rodzinnych Czechowicach dyszkę w Biegu Niepodległości. W zeszłym roku było genialnie i już się cieszę na kolejną edycję :) Tydzień później za to czeka mnie bardzo wymagający półmaraton górski - Beskidzka 160 na raty. Szczerze, po szyszce, trochę się tego biegu boję... Ale wyzwania trzeba podejmować ;)

W listopadzie zmienia się też moja codzienna aktywność, dodam do niej bowiem codzienny 5-kilometrowy spacer z/do pracy. Bardzo się cieszę na taką dodatkową porcję ruchu, chociaż krakowski smog pewnie da mi czasem w kość. 

A więc, do roboty! :)