niedziela, 25 grudnia 2016

ABS a biegacz - moje obserwacje po miesiącu

Jakiś miesiąc temu postanowiłam sobie zrobić małą przerwę w bieganiu. Bieganie oczywiście musiałam czymś na ten czas zastąpić... ;) Wyguglałam wtedy spontanicznie hasło ABS, pod którym kryją się ćwiczenia wzmacniające mięśnie brzucha. Odpaliłam youtube i zaczęłam. I praktycznie codziennie ćwiczę do dziś. Chciałam się więc nieco podzielić moimi spostrzeżeniami na temat tego piekła na dywanie, oczywiście z biegowym podtekstem ;) A więc do dzieła.

ABS - jest moooc!
Mój stan wyjściowy, że tak powiem do rozpoczęcia tych ćwiczeń był następujący: brzuch płaski. Nie było u mnie mowy o żadnym odchudzaniu, itp, itd. Nie mam z czego ;) Mięśnie brzucha... brak ;) Wiem, że jak na biegacza to wstyd straszny. Ale jakoś nigdy nie mogłam się zmusić do systematycznych ćwiczeń brzucha. A poza tym znałam ich bardzo niewiele - nożyce, brzuszki, plank... W sumie to chyba tyle ;)

Pierwsze ćwiczenia, pamiętam, były dla mnie straszną mordęgą. Mordercze 6 minut. A później parę dni strasznych zakwasów. Szczególnie w górnej części brzucha. Mój organizm chyba doznał szoku, że w końcu kazałam mu ruszyć te mięśnie :) Na początek robiłam codziennie serię 6 ćwiczeń, która z małymi przerwami trwała 6 minut. Później zaczęłam wplatać czasami "podwójny ABS", czyli 12 minut ćwiczeń. Zdarzyło mi się też zrobić turbo ABS - 15 minut z nieco większą intensywnością. Ćwiczenia były różnorodne, czułam, że ćwiczy każdy mięsień brzucha. A na początku naprawdę było to bardzo mocno odczuwalne ;)

A jak wyglądają efekty codziennego ABSa po miesiącu?

Jeśli chodzi o kwestie wizualne, to coś już widać. Mięśnie się powoli i subtelnie uwidaczniają :) Przede wszystkim tam, gdzie kiedyś wyczuwałam tylko żebra, czuję wypracowane mięśnie. I to po tak krótkim okresie czasu! Żadnego kaloryferka jednak (na całe szczęście) nie mam. To nie jest w sumie domena kobiecych brzuszków, raczej męskich. A poza tym jest na to zdecydowanie za wcześnie. I pewnie za mało intensywnie :) Ale podsumowując - efekty ćwiczeń jak najbardziej widać.

A jeśli chodzi o bieganie... Mam wrażenie, że troszkę lżej biega mi się podbiegi. Łatwiej mi też utrzymać wyższą prędkość, jeszcze w październiku kilometrówki w tempie 5:15 były wyzwaniem, a ostatnio robiłam w tempie 4:50-55 i było w porządku.



Myślę, że to z pewnością częściowo zasługa ABSu. W końcu silne mięśnie brzucha to ukryta siła biegacza ;) Warto wspomnieć, że razem z ABSem, raz w tygodniu robię jeszcze trening na uda i pośladki. Ostatnio wzięłam się też porządniej za trening mięśni głębokich... Ten jest póki co wyzwaniem ;)

Podsumowując, gorąco polecam trening ABS! To zaledwie parę minut dziennie - bardzo mało. Tyle wolnego czasu znajdzie bez wyjątków każdy. Do wykonywania tych ćwiczeń nie potrzeba też żadnego dodatkowego sprzętu. A korzyści płynące z tych ćwiczeń są warte wysiłku. I ABS naprawdę wciąga! ;) Ja na pewno będę kontynuowała te ćwiczenia. Mocne mięśnie brzucha przydadzą się na kwietniowym maratonie i na pewno w mojej dalszej "biegowej karierze" ;)

I na koniec jeszcze parę linków do filmików, z których ja korzystam robiąc ABS:
6-minutowy ABS 1
6-minutowy ABS 2
Turbo ABS - 15-minutowy zestaw ćwiczeń

niedziela, 18 grudnia 2016

Ciemna polska jesień - ciężki czas dla biegaczy...


Ta brzydka, deszczowa, zimna i ciemna jesień zaczęła się w tym roku wyjątkowo wcześnie. Praktycznie cały październik był zimny i mokry. A tu jeszcze listopad i grudzień - coraz wcześniej robi się ciemno, coraz częściej pogoda zniechęca do wystawienia nosa na zewnątrz. I jak tu biegać?

Ciemność, żółte światłą latarni - chleb powszedni biegacza zimą.


Nie ukrywam, w tym roku też przez jakiś czas dręczyła mnie niechęć i trafił się jesienny dołek. Zawsze uwielbiałam jesień, a tym razem miałam jej dość bardzo szybko. Sporo z październikowych i listopadowych treningów miałam ochotę zakończyć ledwo co wybiegając z domu. A biegam przecież dla przyjemności. Ale co to za przyjemność biegać w takiej ciemnicy i dupówie? ;) Jednak po przeanalizowaniu mojego samopoczucia zawsze stwierdzałam, że będzie jeszcze gorze, jak odpuszczę bieganie. Tak już jakoś jest - podobno trudniej jest przestać biegać niż zacząć. Chyba się zgadzam ;) 

Z perspektywy czasu myślę, że jesienny spadek motywacji do biegania nie jest niczym dziwnym. I trzeba to jakoś przetrwać. Bieganie po ciemku, po mokrych chodnikach, w krakowskich realiach nieraz ze świadomością zanieczyszczonego powietrza nie zawsze jest przyjemnością. Sama czasami mówię, że endorfiny zostają wtedy w domu, pod ciepłą kołdrą ;) 

Ale ten kryzys już minął. Znowu chce mi się biegać! I pal licho, że ciemno. Co mi pomogło?



Przede wszystkim... Krótki odpoczynek od biegania. Znalazłam taką lukę w moim biegowym kalendarzu, kiedy postanowiłam sobie zrobić krótką labę. Ta świadomość, że nie muszę nigdzie wieczorem iść przez jakiś czas była dla mnie zbawienna. Oczywiście uzależniona od szybszego bicia serca musiałam znaleźć sobie jakieś zastępcze zajęcie. Wzięłam się więc za ABS, ćwiczenia na uda i pośladki, trochę stabilizacji... Czyli korzyści zapewne większe od treningu biegowego robionego na siłę.

W ten sposób odczuwalnie wzmocniłam już mięśnie brzucha (a właściwie dowiedziałam się, że jakieś mam ;) ), bo ABS robię nadal. Do treningów wróciłam z nową energią. Nasypało trochę śniegu, więc miałam dodatkową zachętę do biegania. A poza tym na horyzoncie pojawiły się zawody, jedne i drugie. Które nie ukrywam - też w tym okresie mogą być motywacją do wyjścia na trening. 

Mimo wszystko, nadal wychodząc po pracy pobiegać wybieram raczej te lepiej oświetlone ulice. Te mroczne omijam szerokim łukiem. Niech żyje jasność ;) Zabieram też ze sobą ulubioną muzykę, żeby oddzielić się od tego ponurego świata. A weekendy organizuję sobie tak, żeby był czas na bieganie w dzień. 



W styczniu dzień zacznie się wydłużać. A więc idzie ku lepszemu :) A najlepszą nagrodą za treningi w niesprzyjających warunkach są postępy. Ja je u siebie widzę. Daje mi to jeszcze większą motywację do dalszej pracy. A gdybym odpuściła całkowicie... Zamiast postępów mogłabym zaobserwować co najwyżej spadek formy.

Podsumowując - jesienna chandra niestety nie omija nas, biegaczy. Niechęć do biegania w tym okresie jest czymś zupełnie normalnym. Każdy musi znaleźć swoje remedium na ten ciężki czas.  Dla jednych jest to czas roztrenowania. Dla drugich początek przygotowań do wiosennych startów. Warto jednak pamiętać, że treningi wykonane w paskudnej pogodzie na jesień/zimą zaprocentują na wiosnę. I do biegania w taki czas jak najbardziej zachęcam :) A jeśli chodzi o pogodę... Zacytuję norweskie powiedzenie: nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania ;) O ubiorze biegaczki w mroźne dni napiszę więcej w kolejnym wpisie.

wtorek, 6 grudnia 2016

Charytatywny Bieg Mikołajkowy w Brzesku - biegamy i pomagamy!

Bieganie samo w sobie jest fajne. A jakie fajne jest bieganie i pomaganie innym jednocześnie! O tym na własnej skórze przekonaliśmy się w zeszłą niedzielę podczas Charytatywnego Biegu Mikołajkowego w Brzesku.

O biegu dowiedzieliśmy się przypadkiem. Właściwie to Wojtek go wypatrzył. Sama nie wiem nawet gdzie :) Mikołajkowa dyszka w Brzesku, w którym co prawda nigdy wcześniej nie byliśmy, ale które jest całkiem blisko Krakowa. Czemu nie! Jednak najbardziej spodobała nam się idea biegu. Zamiast wpisowego trzeba było skomponować za co najmniej 30 zł paczkę dla dzieci z domu dziecka albo dla ośrodków terapii. Oczywiście dla leniwych albo spóźnialskich była też opcja dokonania przelewu zamiast paczki. Sądząc po ilości zgromadzonych w dniu startu paczek większość zabawiła się jednak w Świętego Mikołaja :)



W dniu biegu przyjechaliśmy z Anią i Wojtkiem do Brzeska dość wcześnie. Aura słoneczna, pięknie - jedyne lodowaty wiatr nie pasował do tej aury. Biuro zawodów było w sali gimnastycznej, więc spokojnie mogliśmy się schować przed tym wietrzyskiem. W pakiecie dostaliśmy czapeczki mikołaja, w których organizator zalecał biec. 


Mała sesja przed biegiem, póki jeszcze wyglądamy świeżo :D
Tym razem startowaliśmy we 4kę. Wojtek dał się namówić na udział w swoich pierwszych zawodach.


Na linii startu stanęło niecałe 300 zawodników. Była możliwość biegu na 3 dystansach - 1, 5 i 10 km. My wybraliśmy dyszkę. Ustawiliśmy się na starcie. I ani się obejrzałam, a już wystartowaliśmy. I to naprawdę z grubej rury! Na pierwszych kilkuset metrach mój zegarek pokazywał 4:20! Niesamowite, jak można dać się ponieść tłumowi na zawodach. Gdzieś tam z tyłu głowy odezwał się głos: dziewczyno, gdzie Ty tak lecisz! I zwolniłam, a wszyscy mnie wyprzedzali :) Było tak jednak aż do pierwszego podbiegu, który zaczął się 500 metrów za startem ;) Tam towarzystwo już się trochę uspokoiło.

Pierwszą pętlę biegliśmy razem z biegaczami na 5 km. Mogło być to trochę dezorientujące, bo jednak "piątkowicze" mogli biec nieco szybciej niż Ci na dyszkę. Postanowiłam jednak zaufać w całości temu, co pokazuje zegarek i co mówi mój organizm :)

Na 2. kilometrze wiedziałam już, że nie będzie to łatwy bieg. Jakoś ciężko się biegło. Pomimo tego, że przez długi odcinek było z górki, jakoś nie mogłam się rozpędzić. Potem pojawi się podbieg, który wprowadzi moje serducho na wysokie obroty. Od tej pory biegłam już "na gazie" - czyli tak, jak biega się dyszki :)

Na 4-tym kilometrze minął mnie Wojtek, który robił już swoje drugie kółko. Krzyknęłam mu tylko, że jest trzeci i skupiłam się dalej na swoim biegu. Na piątym kilometrze serducho chciało wyskoczyć mi z piersi. Ale nie dałam się i nie zwolniłam jakoś bardzo na podbiegu. Przebiegliśmy przez metę - niestety nie finiszując ;) Przed nami było bowiem jeszcze jedno kółko, tylko w przeciwnym kierunku. 



Na 6 i 7 kilometrze udało mi się znowu trochę przyspieszyć. Podbieg poszedł gładko, wyprzedziłam nawet dwie kobitki. Dalej już jednak miało być tylko trudniej. Ostatnie 2,5 kilometra było praktycznie w całości pod górkę i pod wiatr.

Biegło się bardzo ciężko. Przeklinałam pod nosem wiatr, biegłam na ile miałam sił, a nie mogłam zejść poniżej 5:35. Wiatr to jednak największe pieroństwo - wróg biegacza :) Nie miałam się też zbytnio za kimś schować. 

Ucieszyłam się nawet na widok ostatniego podbiegu - oznaczał koniec biegu pod wiatr :D Poszedł mi gładko, ja wszystkie podbiegi (czyżby przysiady działały?? ;)) i potem zaczęło się zasuwanie do mety.

Tutaj jeszcze nie byłam świadoma,  że zaraz dopadnie mnie Wojtek :)

Przed samą metą dogonił mnie Wojtek - sprinter :) Zmotywował mnie na koniec do szybszego przebierania nogami i wbiegliśmy razem na metę.



Uff! Dyszki są fajne, ale dają w kość :)


Za metą zanotowałam, że udało mi się zejść poniżej 54 minut! Co prawda niewiele, ale czas 53:58 bardzo mnie ucieszył :) Po samopoczuciu podczas biegu spodziewałam się nieco gorszego czasu. I dziękuję Wojtkowi za to, że zmotywował mnie na końcu do przyspieszenia. Gdyby nie to, być może miałabym 54 z przodu :)



Na mecie już wszyscy zadowoleni :) Drużyna Górskiego Świata dała radę! :)



Mojemu Wojtkowi udało się za to utrzymać 3. miejsce i uplasował się na podium! :) Trzeba się już chyba przyzwyczaić do tego, że będzie przywoził puchary z biegów ;) Chociaż tym razem trafił się w sumie wazon :D


No i podsumowując...

Uwielbiam takie inicjatywy. Wielkie podziękowania dla Michała, organizatora biegu. Zorganizowanie biegu, znalezienie sponsorów nie jest z pewnością łatwą rzeczą. A impreza udała się wyśmienicie, osobiście nie zauważyłam żadnych niedociągnięć. I myślę, że oprócz uśmiechu na buziach biegaczy po biegu było też sporo uśmiechu na buziach dzieci, które otrzymały paczki. Mam nadzieję, że za rok Brzesko będzie kontynuować tradycję i znowu będzie można tam pobiec w tak szczytnym celu. I przy okazji w takim fajnym towarzystwie :) 


Medal bardzo ładny, wspomnienia piękne. Bardzo się cieszę, że spędziliśmy tą niedzielę w Brzesku. I do zobaczenia mam nadzieję za rok :)


sobota, 3 grudnia 2016

Biegowe podsumowanie listopada

Listopad za nami. Szczerze, to jakoś mi się dłużył. Nie mówię jednak wcale, że negatywnie. Biegowo był całkiem fajny, ogólnie pełen pozytywnych zmian - co, jak na listopad, jest dość zaskakujące :)



Zacznijmy więc od biegania. Biegowo listopad był dosyć owocny, udało mi się przebiec 110 km. W ostatnim 1,5 tygodnia miesiąca zdecydowałam się jednak na mały odpoczynek od biegania. Pierwszy raz od dawna pojawił się u mnie problem z motywacją. Ciemno za oknem, pogoda paskudna, wieje - jakoś nie chciało mi się wychodzić na treningi. Może gdybym biegała przed pracą, to byłoby lepiej. Ale jakoś nie potrafię sobie tak organizować dnia. Trudno. Może kiedyś do tego dorosnę. Póki co wolę się względnie wyspać, a poza tym zacząć pracę wcześniej ;)

Przez pierwsze trzy tygodnie listopada skupiałam się głównie na bieganiu. W mój stały repertuar wpisały się już przebieżki, rytmy i interwały - uwielbiam takie urozmaicanie biegu. I czuję, że sporo mi to daje :) Dowodem na to był start w XXV Czechowickim Biegu Niepodległości. Zakładałam przebiec te 10 kilometrów ze średnim tempem 5:20, a udało się z 5:14, dzięki czemu poprawiłam swoja życiówkę o ponad 2 minuty. I myślę, że mogłabym jeszcze szybciej. Ale spokojnie, to jeszcze przede mną :)



Troszkę ponad tydzień później miałam wziąć udział w półmaratonie na trasie Beskidzkiej 160 na raty. Jak już pisałam w poprzednim poście, odpuściłam ten start. I tak sobie pomyślałam, że chyba przyda mi się przerwa. Przebiegłam tylko dzień później dystans półmaratonu po Krakowie, żeby nie mieć wyrzutów sumienia :). I wrzuciłam na biegowy luz - postanowiłam za to zając się innymi ćwiczeniami.


Jeśli chodzi o osiągane cele, to w w listopadzie mój zegarek odpikał mi 1000-ny kilometr w tym roku. Nareszcie! Tylko jaki cel będę miała teraz na przyszły rok? 1500 to trochę dużo... Ale kto wie..? ;))



A więc jak wyglądała moja przerwa?

Postawiłam głównie na przysiady, ćwiczenia stabilizujące na mięśnie głębokie oraz ABS. Czas wzmocnić słabe punkty przed kolejnym treningiem maratońskim. Póki co ABS mnie wciągnął. I strasznie mi się spodobała idea tej krótkiej, ale jednak męczarni na dywanie ;) Z przysiadami bywa czasami ciężko, ale po kolejnej porcji 100 przysiadów nie mam już takich zakwasów jak po pierwszej. Poza tym miała okazję zrobić jeden trening w górach.



I ogólnie odpoczęłam od wiszącego nade mną ostatnimi czasy obowiązku wyjścia na trening. Taki odpoczynek psychiczny czasami się przydaje. I widzę już efekty - na dzisiejszy, już grudniowy trening wyfrunęłam jak na skrzydłach. 

W listopadzie zmieniła się w mojej aktywności jeszcze jedna rzecz. Zmieniłam pracę i dzięki temu zamiast 2-godzinnej podróży autobusem zafundowałam sobie codzienny prawie godzinny spacer. 5 kilometrów dziennie z/do pracy. Wspaniale jest zaczynać dzień od rześkiego spaceru. Może w listopadzie nie jest to szczyt przyjemności... Ale jak sobie pomyślę, jak cudnie będzie się spacerować w kwietniu, to już się na to cieszę :) Po drodze do pracy mam też sporą górkę, więc myślę, że pozytywny wpływ na kondycję też za jakiś czas odczuję.

A po drodze m.in. takie widoczki... :)


A co czeka mnie w grudniu?

W grudniu planuję dwa starty na dyszkę. Pierwszy jutro w Brzesku, a kolejny to Krakowski Bieg Sylwestrowy. Zamierzam na tych biegach bardziej się bawić niż ścigać - na Bieg Sylwestrowy szykuję sobie przebranie :) A poza tym zamierzam budować bazę pod trening maratoński, który rozpoczynam w grudniu. Będzie więc raczej spokojnie, bez długich biegów, z dużą ilością ćwiczeń.

wtorek, 22 listopada 2016

Moje biegowe plany i marzenia

Biegacze to marzyciele. Planiści. W większości biegamy po coś. Marzymy o lepszej formie, dłuższych dystansach, życiówkach, ciekawych startach... Im więcej kilometrów w nogach, tym więcej marzeń. Dobrze pamiętam, jak marzyłam o pierwszej dyszce, potem o przebiegnięciu półmaratonu, maratonu, górskiego biegu... I nadal marzę, pewnie coraz intensywniej :)

Z racji tego, że postanowiłam zrobić sobie planowany odpoczynek od biegania, to w mojej głowie jakoś intensywniej zaczęły kiełkować najróżniejsze marzenia biegowe. Wybiegam myślami do przyszłego roku i dużo dalej... A więc, co jest w tych marzeniach? :)

Moje marzenia biegowe sprowadzają się w dużej mierze do gór. Uwielbiam góry i lubiłam je już dawno zanim zaczęłam biegać ;) Jeśli miałabym wybierać między górami, a bieganiem, to oczywiście wybrałabym góry. Ale na szczęście nie muszę wybierać - co więcej, mogę te dwie pasje połączyć!



A więc, zaczynając od początku, marzę o tym, żeby mój trening w górach stał się czymś normalnym, a nie wyjątkiem (nie liczę oczywiście "gór" na moim osiedlu ;) ). Mieszkając w Krakowie nie jest to może takie łatwe, jak ubranie butów i wyjście przed blok. Ale pewnie większość ludzi na wspomnienie stwierdziłaby: dziewczyno! A co w takim razie mają powiedzieć ludzie mieszkający w Warszawie, albo w Poznaniu?

Okej, mam dużo łatwiej. Ale wiem, że można mieć jeszcze bliżej w góry - przez sporą część mojego życia miałam je niemalże pod nosem... I mam nadzieję, że za jakiś czas znowu tak będzie :) Ale nie zamierzam oczywiście czekać do tego czasu z bieganiem po górach.

Z tym górsko-biegowym marzeniem wiąże się oczywiście też parę startów.Między innymi marzy mi się Maraton Beskidy. Górski maraton na moją ukochaną górę - Skrzyczne.

Źródło: maratonbeskidy.pl

Zaczęłam o nim myśleć przygotowując się do mojego pierwszego maratonu. Gdzieś tam niewinnie myślałam, ze może uda mi się w nim pobiec w tym roku. Ale po Cracovii Maraton nie miałam już ochoty na drugi trening maratoński. Myślę, że w przypadku debiutu w maratonie tego dystansu wystarczy na jakiś czas :D Póki co jednak mam nadzieję, że stanę na starcie (i mecie) Maratonu Beskidy w przyszłym roku. I będzie to mój trzeci maraton. Drugi planuję wczesną wiosną za zupełnie drugim krańcu Polski, bo w Gdańsku :)

Jeśli chodzi o drugie marzenie przyszłoroczne, to jest nim Beskidzka 160 na raty. Ten bieg miałam mieć już za sobą, ale w ostatniej chwili zdecydowałam się, że nie biegnę. Nie czułam się na siłach i wystraszyłam się trasy (21 km, 2000+/- m przewyższenia), a raczej jej skutków - zapewne czułabym się jak po maratonie :) A tego nie chciałam. Jak to jednak często bywa, co się odwlecze, to nie uciecze... I po prostu muszę się zmierzyć z tą podobno piekielnie trudną trasą. Doświadczyć piekła Czantorii na własnych... łydkach? ;) Jeśli termin 160ki podpasuje pod maraton (czyli będzie dość przerwy, żeby doprowadzić się do ładu i składu), to pewnie się zdecyduję na jesień na Piekło Czantorii ;)

Kolejne marzenia są już raczej z tych odległych, bez daty realizacji....

Strasznie marzy mi się Łemkowyna. Słyszałam o błocie jako największym utrudnieniu tego biegu, ale jakoś mnie to nie zraża. Trasa po pięknych, dzikich terenach musi mieć niesamowity urok. I myślę, że pewnego dnia zapiszę się na ŁUT70, wsiądę w auto i pojadę na ten polski koniec świata, żeby zmierzyć się z tą trasą.



Hm, czy w moich marzeniach biegowych są same góry? Otóż nie ;) Jest też jeden bieg zupełnie z innej bajki, który mi się marzy - a mianowicie Kołobrzeg Maraton. Trasa (chyba) zupełnie płaska. Wzdłuż brzegu morza. Tam i z powrotem. 

Źródło: kolobrzegmaraton.pl

Do Kołobrzegu jeździłam na wakacje jako dziecko, dlatego mam ogromny sentyment do tego miasta. I wizja przebiegnięcia tam maratonu bardzo mi się podoba. Utrudnieniem może być morska bryza, ale za to to powietrze... Namiastkę tego będę miała w przyszłym roku w Gdańsku.

O moich biegowych marzeniach mogłabym pisać jeszcze długo. Ale jak to z marzeniami - trzeba się też zabrać za ich realizację :) Mam nadzieję, że bieganie nadal będzie sprawiać mi tyle radości. I że przede wszystkim zdrowie pozwoli mi te marzenia realizować. Oby! ;)


niedziela, 13 listopada 2016

XXV Bieg Niepodległości w Czechowicach-Dziedzicach - moje miasto znowu biegnie

Jak już kiedyś wspominałam, od zeszłego roku Czechowice-Dziedzice, moje rodzinne miasteczko ma swój bieg uliczny. Jest to niepodległościowa dyszka. Zeszłoroczna edycja była bardzo udana. A więc oczywiście musiałam też wystartować w tegorocznej... A właściwie to musieliśmy, bo od jakiegoś czasu startujemy już we dwójkę, z Wojtkiem ;) Na ten bieg zapisaliśmy się nawet we trójkę, mój brat, Marcin też oczywiście nie mógł odpuścić czechowickiej dyszki :)

Miejsca na ten bieg rozeszły się bardzo szybko, bo już chyba jakoś pod koniec września lista startowa była kompletna. Limit 600 miejsc - sama nie wiem czemu czechowicki bieg zawdzięcza takie zainteresowanie. Jest bardzo fajny, to oczywiście, ale 11 listopada dyszek w okolicy nie brakuje. W każdym bądź razie bardzo się cieszę, że czechowicka dyszka jest w cenie :)


Tak wyglądał profil zeszłorocznej trasy. W tym roku za sprawą remontu mostu Golgota odpadła. Ale Eliminator siedział w głowie cały czas ;)

Pakiet przyjechaliśmy odebrać w ten sam dzień, jeszcze przed biegiem. Start był późno, więc wszystko na spokojnie.



Pakiet był bardzo bogaty - oprócz numeru startowego była koszulka, czanieckie makarony, hummus (pyszny, testowałam) i zupa owocowa. Oprócz zupy to same moje przysmaki ;)

Wojtek zrobił mi niespodziankę z napisem na swoim numerze startowym ;)

Pogoda była wręcz idealna. 6 stopni i zachmurzenie. Wcześniej straszyli atakiem zimy, mrozem, opadami śniegu, deszczu, itp, itd. A trafiło się super :)

Szewczykowie gotowi do boju :)

Na starcie nie było jakoś bardzo tłoczno. Parę minut przed 13:00 ustawiliśmy się już na miejscach. Wojtek z przodu, ja z Marcinem z tyłu. Ja miałam jasny cel: biec z tempem 5:20, co ma mi dać czas trochę ponad 53 minuty.

Przed startem odśpiewaliśmy wspólnie hymn. Piękny pomysł. Przypomnienie, dlaczego tutaj jesteśmy i biegniemy.

3,2,1... START!


I ruszyliśmy. Na początku może troszkę tłoczno. Ale po krakowskich biegach taki tłok nie odczuwa się już jak tłok ;) Na stadionie i na pierwszym podbiegu wszyscy tak wyrwali z kopyta, że zastanawiałam się, czy to bieg na 5 km...? I czy oni w ogóle wiedzą, że na początku jest podbieg? :D Nie ukrywam, dałam się trochę ponieść tłumowi, ale wszystko z rozsądkiem.

Szybko wskoczyłam na wysokie tętno, ale to głównie za sprawą pierwszych podbiegów. Po 3 kilometrze miało być już spoko, płasko, a nawet troszkę w dół. Co ciekawe, na pierwszych 4 kilometrach trzymałam w miarę równe tempo. Prawie równo ze mną biegł Marcin, co było dla mnie pozytywnym zaskoczeniem :)

Na 5-tym kilometrze kolejny podbieg, który jakoś mnie zmęczył. Potem troszkę z górki - złapałam jakiegoś biegacza, który ładnie biegł tempem 5:20, aż do 7. kilometra, gdzie coś mnie zmogło. Chyba było tam delikatnie pod górkę. Taki ukryty podbieg ;) Pokręciliśmy się trochę po osiedlu, okrążyliśmy rynek i wybiegliśmy na długą prostą, na której postanowiłam znowu trochę podkręcić tempo. Cały czas biegłam uśmiechnięta, klaskałam kibicom, cieszyłam się biegiem, pomimo tempa, które nie było dla mnie raczej komfortowe. Takie biegi lubię :)


Chciałam jednocześnie cisnąć i wyrównać trochę oddech. Po tej prostej bowiem zaczynał się podbieg eliminator ;) I nie wiedziałam czego mam się po tym po nim spodziewać. Wiedziałam też, że mam spory zapas czasu, w razie jakby coś poszło nie tak.

Zegarek odpikał mi 8. kilometr, skręciłam w uliczkę i zaczął się podbieg. I tutaj z perspektywy czasu muszę przyznać - dałam na nim czadu ;) Pokonałam go w niezłym tempie, zaczęłam sporo ludzi wyprzedzać - w końcu nazwa nie wzięła się z nikąd :) A na końcu podbiegu nawet przybiłam dzieciakom piątki.

Na ostatnim kilometrze nie było już czasu na oszczędzanie sił. Jak na złość były też 3 małe podbiegi - jakoś je przebrnęłam, starając się nie tracić tempa, ostatnia nawrotka, czyli agrafka, czy tam gwóźdź, jak zwał tak zwał i wbiegam na stadion. Widzę Wojtka, macham mu tylko, ze dobiegnę do mety sama. Motywacyjne krzyki bezpośrednio do ucha czasami mnie rozpraszają :P Czułam, że nogi już trochę nie mogą, ale cisnęłam ile się tylko dało. Ostatnie metry, gest triumfu i metaaa!

Zrobiłam to! I to o jakąś minutkę szybciej niż zakładałam :)

Garmin jak zwykle kłamie, oficjalnie było 52:32 :)



Niecałą minutę po mnie na metę wbiegł Marcin, który poprawił swój czas z zeszłego roku o 5 minut :) Pogratulowałam też Wojtkowi, który zastosował się do moich zaleceń bycia w pierwszej 20 i wbiegł na metę 8-my z czasem 36:11 :) I pomyśleć, że biega dopiero niecały rok! Urodzony biegacz po prostu.

A tak Wojtek walczył na trasie :)


Pokręciliśmy się trochę, zjedliśmy sałatki i okazało się, że musimy jeszcze zaczekać na dekorację, bo Wojtek będzie miał podium w swojej kategorii wiekowej :)

Najpierw przymiarki ;)



I potem właściwa dekoracja (trochę opóźniona):



Kolejny Czechowicki Bieg Niepodległości zaliczamy do bardzo udanych. Organizacja, poza małą obsuwą z dekoracją była świetna, biegło się przyjemnie, medal piękny... Czegóż chcieć więcej. Jedno jest pewne - do Czechowic wracamy za rok. I będziemy już tu z pewnością biegać regularnie :)


wtorek, 8 listopada 2016

Stanik do biegania z Decathlona Sportance Confort Kalenji - moja opinia

Myślę, że większość biegaczy uwielbia ciuszki z Decathlona. Tanie, ładne i dobre. Ja mam ich z pół szafy ;) Ale czy aby na pewno wszystkie elementy ubioru biegacza z Decathlona są warte polecenia?

W tym wpisie chciałam więc napisać parę słów o staniku do biegania z Decathlona - Sportance Confort Kalenji, który miałam okazję używać.

źródło: decatthlon.pl
Stanik w regularnej ofercie Decathlona kosztuje 79 zł. Ja miałam okazję kupić go na promocji za ok. 30 zł. Grzech nie wypróbować, pomyślałam. Tym bardziej, że miałam troszkę dość gimnastykowania się przy zakładaniu mojego staniko-topa z Nike.

Stanik Sportance Confort Kalenji jest zapinany na zapięcie tak jak klasyczny stanik - na 2 szlufki. Oprócz tego ma dodatkowe zapięcie na plecach na górze, które bardzo poprawia trzymanie. Bardzo fajna sprawa, jeśli np. ubieramy stanik sporo wcześniej przed bieganiem, a nie chcemy się od razu mocno ściskać. Poza tym posiada usztywniane miseczki, ściągającą gumę pod biustem. Nad miseczkami ma dodatkową siateczkę, która trzyma biust od góry.

Nie spodziewałam się od tego stanika oczywiście cudów. Przy pierwszym założeniu zrobił na mnie  jednak dobre wrażenie. Z racji tego, że jestem bardzo szczupła, w grę wchodził tylko obwód 70 cm. Miseczka C. Ale pasował dobrze. Miałam troszkę zastrzeżeń odnośnie tego, że nie jest bardziej zabudowany w górnej części. Ale po spięciu go na górne zapięcie trzymał dobrze.

Podczas biegania sprawdzał się całkiem w porządku. Nie obcierał, był wygodny i nie spłaszczał jakoś mocno biustu. Od razu się do niego przyzwyczaiłam ;) 

W staniku miałam okazję biegać od lutego do października, czyli przez jakieś 700 km. Przebiegłam w nim nawet maraton. Postanowiłam go już jednak wysłać na emeryturę ;) Dość szybko. Ale po tych ok. 10 miesiącach użytkowania stracił niestety sporo ze swoich pierwotnych właściwości.

Przede wszystkim, guma podtrzymująca biust się naciągnęła. O ile na początku musiałam ją mocno naciągać, żeby zapiąć stanik, to teraz jest w miarę luźna. Podczas biegania tym bardziej czuć, że guma już nie trzyma tak, jak powinna - stanik podjeżdża minimalnie do góry.



Następna rzecz, która się już wyrobiła to zapięcie. Szlufki się pokrzywiły, a okolice zapięcia się prują. Ale póki co jeszcze działają ;)



Całkiem dobrze za to nadal wyglądają ramiączka - ani troszkę się nie naciągnęły. W stosunku do reszty są jednak dość solidnie wykonane. Tak samo miseczki. Stanik nadal jest komfortowy. Ale nie spełnia niestety już swojej roli - nie trzyma biustu tak jak powinien. Pewnie założę go jeszcze na siłownię. Ale do biegania już się nie nadaje :)

Podsumowując - stanik Sportance Confort Kalenji jest fajnym stanikiem, ale co najwyżej na fitness albo siłownię. Jako stanik do biegania będzie miał krótki żywot. A z racji, że nie należy do najtańszych, polecam trochę dopłacić i rozejrzeć się za prawdziwym stanikiem biegowym. Ja aktualnie będę testować Shock Absorbera ;) I mam nadzieję, że posłuży mi trochę dłużej niż Sportance Confort.

piątek, 4 listopada 2016

Biegowy październik 2016

Pisząc podsumowanie mojego biegowego października mogę stwierdzić: nareszcie! W końcu udało mi się przebiec miesiąc z wielką przyjemnością, bez narzekania na kontuzje, z trzema zawodami na koncie i jedną wypracowaną życiówką. Takie podsumowania lubię :)


Jak widać na podsumowującym miesiąc zdjęciu, w październiku udało mi się przebiec 145 km. To mój dotychczasowy rekord. A co najlepsze, nawet nie wiem, kiedy wybiegałam tyle kilometrów :)


Pierwsza połowa października upłynęła mi na przygotowaniach do Półmaratonu Królewskiego. Na początku trafił się Bieg Trzech Kopców, na udział w którym zdecydowałam się właściwie na ostatnią chwilę, po tygodniowym przeziębieniu.



Jak się później okazało, Bieg Trzech Kopców był ostatnim ciepłym dniem w październiku... I pewnie ogólnie tej jesieni ;) Cały październik lało, było ponuro i paskudnie. Więc treningi nie zawsze obfitowały w endorfiny, a z krótkiego rękawka praktycznie od razu przerzuciłam się na... kurtkę. Którą ubieram jak jest naprawdę paskudnie, albo zimno ;)

Podczas przygotowań do półmaratonu skupiałam się głównie na spokojnych, długich wybieganiach, jak i na kilometrowych interwałach. Na starcie stanęłam z jasnym założeniem, żeby spróbować utrzymać tempo do złamania dwóch godzin (dla świętego spokoju ;)). I chociaż tego dnia było brzydko, zimno, wietrznie i padało (piździernikowa norma), to się udało. Nie było łatwo, ale przebiegłam Półmaraton Królewski w 1:58:57. Uff :)


Po półmaratonie przerzuciłam się na półkilometrowe interwały i postanowiłam skupić trochę bardziej na podbiegach, ze względu na moje kolejne biegowe plany. Trafił się jeden trzydniowy wyjazd górski, który w sumie też wpasował się w mój plan treningowy ;)


Na koniec miesiąca, spontanicznie wzięłam udział w jeszcze jednych zawodach, a mianowicie w górskim Biegu o Złotą Szyszkę. Dla odmiany dla tych wszystkich wielkich imprez biegowych. Trasę przebiegłam z ogromną przyjemnością. I uświadomiłam sobie, że muszę jeszcze porządniej popracować nad podbiegami ;)


Jak widać więc, październik biegowo był dla mnie bardzo udany. Z rzeczy, których mi brakowało, to oczywiście... Ładna pogoda ;) Za mało skupiłam się też na ćwiczeniach uzupełniających, obiecuję sobie, że w listopadzie popracuję nad core stability, bo na długich biegach czuję jednak słabość tych mięśni. A poza tym, podbiegi, siła biegowa... To będą moje cele na najbliższy czas.

A jakie mam plany na listopad?

11-go listopada, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, pobiegnę w moich rodzinnych Czechowicach dyszkę w Biegu Niepodległości. W zeszłym roku było genialnie i już się cieszę na kolejną edycję :) Tydzień później za to czeka mnie bardzo wymagający półmaraton górski - Beskidzka 160 na raty. Szczerze, po szyszce, trochę się tego biegu boję... Ale wyzwania trzeba podejmować ;)

W listopadzie zmienia się też moja codzienna aktywność, dodam do niej bowiem codzienny 5-kilometrowy spacer z/do pracy. Bardzo się cieszę na taką dodatkową porcję ruchu, chociaż krakowski smog pewnie da mi czasem w kość. 

A więc, do roboty! :)