czwartek, 1 czerwca 2017

IV Sieprawska Piątka - diabeł wcielony

W końcu, po paru latach biegania dojrzałam do startu na krótszym dystansie. Przebiec dwa razy maraton, a nie biec jeszcze nigdy prawdziwej piątki na zawodach? Da się. Jeszcze do zeszłej soboty byłam tego chodzącym (czy tam biegającym) przykładem.

Po maratonie i wykaraskaniu się z kontuzji weszłam jednak w trochę inny świat biegania. Szybkiego, męczącego. Start na piątkę musiał więc wpisać się w ten scenariusz. Wojtek znalazł jakiś mały, lokalny bieg, kilkanaście kilometrów od domu. W miejscowości o nazwie Siepraw. 

Bałam się tej piątki jak cholera. Nie umiem biegać takich dystansów. W sumie to prawie w ogóle nie próbowałam ;) Nigdy nie byłam na parkrunie (w sobotę muuszę się wyspać), a na osiedlu ze dwa razy zmusiłam się do szybszej piątki. Toteż zbytnio nie wiedziałam, jak ten bieg ugryźć.

Na miejscu wszystko było fajnie zorganizowane. Szybko odebraliśmy pakiety, ogarnęliśmy start i zabraliśmy się za rozgrzewkę. Ja truchtałam wokół boiska, a Wojtek poszedł na mały rekonesans trasy. Wrócił ze średnimi wiadomościami. Będzie ciężko. Na pierwszym kilometrze trasa dęba staje! Stwierdził. No to ładnie. A Wojtek z reguły nie przesadza.



Start był o 13:00. Akurat słonko wyłoniło się zza chmur. Temperatura była znośna, ale troszkę grzało. Na starcie wydawało mi się, że ludzi jest bardzo mało. No cóż, może nie będę wśród ostatnich :)

I start. Na 200 metrze pierwsze zderzenie z urokami trasy, czyli mały, ale konkretny podbieg. Tętno skoczyło. Potem nie wypadało biec wolno, więc tempo trzeba było trzymać z 4 z przodu. Potem, za ciosem, kolejny podbieg. Konkretny. Niektórzy zdecydowali się na przejście do marszu. Trochę się z nich podśmiewałam pod nosem, że nie wypada maszerować w ulicznym biegu na piątkę (ten się śmieje... no cóż, kolejnego dnia mnie pokarało :) ). Za podbiegiem zegarek odpikał pierwszy kilometr. Nogi już trochę z waty, a tu trzeba było cisnąć w dół. No to ciśniemy. To piątka, nie ma czasu na odpoczynek!

Odcinek w dół dał trochę odpocząć, ale za nim był kolejny niemały podbieg, i kolejny, i kolejny... Niestety tempo z czwórką z przodu pojawiało się później tylko na zbiegach. Po 3,5 kilometrze nawet na zbiegach ciężko mi było się tak rozpędzić. Górki się niestety nie kończyły, a płuca potrzebowały coraz więcej tlenu. Zegarek odpikał 4-ty kilometr. Jeszcze tylko jeden do końca. Tylko jak tu go przetrwać i nie zwątpić... :)

Do mety pozostał ostatni większy podbieg, to wiedziałam. Sama nie wiem jak się na tą górkę wtoczyłam. Na  górze miałam wrażenie, że się zataczam :) Całe szczęście, że znalazłam jeszcze trochę sił i ostatni zbieg pokonałam z tempem z trójką z przodu, wyprzedzając przy okazji jakąś kobitkę. Co jak co, ale w zbiegach jestem mistrzem :) 

Za metą dosłownie padłam na ryjek. Ciężka była ta piątka. Czas niestety w ogóle nie oddaje tego, ile sił mnie kosztowało, żeby go uzyskać. Na dystansie 5,34 km (jak widać, niezbyt kojarzyłam na końcu co się dzieje, bo nawet nie wiedziałam, że było ciut dłużej) uzyskałam czas 27:49. Żeby nie wyszło, że jestem takim żółwiem dodam, że byłam piąta w swojej kategorii. Czyli suma summarum - jestem z tego mojego wymęczonego wyniku zadowolona :) Bardzo zachęcające miejsce jak na początek moich prób szybszego biegania.



Wojtkowi udało się zająć 4-te miejsce w open i 3-cie w swojej kategorii. 

Jak ktoś lubi trasy dające w kość to polecam Siepraw. Nie będziecie się nudzić ;) Ale na życiówkę zdecydowanie się ta trasa nie nadaje. Atmosfera biegu była za to całkiem sympatyczna, swojska. Uroczy medal. Coraz bardziej doceniam takie małe imprezy. Tanie wpisowe, skromny pakiet startowy, ale za to brak tłumów na trasie. I mnóstwo fajnych miejsc do odkrycia. Co jak co, ale te Sieprawskie górki są bardzo widokowe.

Po piątce w Sieprawiu czekało nas jeszcze starcie z górkami w Swoszowicach dzień później... Ale o tym kolejnym razem :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz