wtorek, 17 maja 2016

15. Cracovia Maraton - nadzieja umiera ostatnia

Zrobiłam to! Pokonałam MARATON. 42,195 km, za którymi w moim przypadku stała burza emocji, nie tylko w ten dzień, albo dzień przed. To zaczęło się już sporo wcześniej.

A więc jeśli ktoś chce poczytać, to zapraszam na opowieść o tym, że historie z kontuzjami na miesiąc przed maratonem też mogą mieć happy end i że warto cały czas mieć nadzieję.



Na swój pierwszy maraton zapisałam się już w lipcu zeszłego roku, jak tylko otwarto zapisy. Wiedziałam, że przede mną mnóstwo pracy. Ale lubię mieć postawione jasne cele, a więc - maraton, koniecznie w Krakowie, który jest mi bliski i w którym biegam na co dzień.

Przygotowania szły dobrze do momentu, kiedy dokładnie 5 tygodni przed maratonem dopadła mnie kontuzja stopy. Odwiedziłam 3 lekarzy i nie wiedziałam, co mam właściwie robić. Odczekałam troszkę, próbowałam znowu pobiegać - nawrót bólu. Im bliżej było maratonu, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że chyba nie dla mnie majowy Cracovia Maraton... Postanowiłam się jednak nie poddawać i zrobić wszystko, żeby wyleczyć nogę. Odpuściłam bieganie praktycznie na 4 tygodnie. Czytałam te wszystkie newsy na temat maratonu, na mieście raz po raz rzucały mi się w oczy plakaty... Cały czas w głowie zadawałam sobie pytanie: jak skończy się ta historia? Cieszyć się na ten maraton, czy lepiej udawać, że go nie będzie? Wiedziałam, że teoretycznie pewnie nie powinnam  startować... Ale serca też czasem trzeba słuchać ;)

Postanowiłam jednak stanąć na starcie 15. Cracovia Maraton. Nie do końca wiedziałam, czego mam się spodziewać - czy go ukończę? Czy noga nie zbuntuje się po 10 kilometrach? Czy wystarczy mi sił? Ostatni ponad 10 km bieg zrobiłam ponad 5 tygodni przed maratonem! Nie miałam nic do stracenia - ewentualny ból nogi zmusiłby mnie do natychmiastowego zejścia z trasy.

W niedzielny poranek obudziłam się nieco zestresowana, ale w świetnym nastroju, pełna energii. Pomyślałam sobie, że dzisiaj będzie dobry dzień. Razem z Wojtkiem, który też postanowił spróbować sił w maratonie pojechaliśmy na rynek. A tam - huragan i zimno! Czyli z jednej strony dobrze, a z drugiej źle ;) Spotkaliśmy znajomych, udzielił się nam nastrój i ani się obejrzeliśmy, a już odliczaliśmy do startu.

Grunt to uśmiech i bojowe nastawienie ;)
Wojtek oczywiście w swojej strefie czasowej, ja w swojej. 20 minut przed startem wchłonęłam żela, dzięki czemu pierwszy raz od dawien dawna nie byłam głodna na starcie ;) Że też tak późno na ten pomysł wpadłam...

Ustawiłam się gdzieś pomiędzy balonikami 4:30 a 4:45. Postanowiłam zacząć w tempie 6:20-6:30 i w miarę możliwości trzymać się tego tempa do końca. Nie nastawiałam się na żaden konkretny wynik, Pierwszy maraton, samo więc pokonanie tego niewyobrażalnego dystansu było celem samym w sobie. A poza tym, po miesiącu praktycznie bez biegania moja forma była dla mnie jedną wielką niewiadomą...

Start! Od pierwszych metrów biegu atmosfera była po prostu cudowna, wszędzie kibice, motywowali ogromnie. Uśmiech praktycznie nie znikał mi z twarzy. Biegłam spokojnie, swoje tempo kontrolowałam z zegarkiem. A i tak jakimś cudem przy grupkach dopingujących zawsze biegłam szybciej ;)



W okolicy Tauron Areny, czyli na ok. 15 kilometrze zjadłam żela, który jak się później okazało, miał mi dać energię do końca biegu. Na bulwarach trochę wiało, ale pierwsze kółko zakończyłam w równym tempie. Dopiero wtedy tak naprawdę uwierzyłam, że z nogą będzie już dobrze i że mam szanse ukończyć ten maraton. Cały czas miałam w zasięgu wzroku balony na 4:30.



Pierwszy mały kryzys dopadł mnie w okolicy 30 kilometra - słonko trochę chyba za bardzo przygrzało w okolicy Centrum Kongresowego. Zaczęłam też czuć, że mięśnie są już trochę zmęczone - a to jeszcze trochę drogi! Ktoś z biegaczy wspomniał, że teraz zaczyna się prawdziwy maraton. A inny, ku mojemu pocieszeniu powiedział, że maraton musi boleć. Okeej, czyli nic złego się nie dzieje ;)

Siłę odzyskałam za Rondem Grzegórzeckim. Sporo biegaczy tam przeżywało chyba swój pierwszy kryzys, bo spokojnym biegiem po kolei wszystkim wymijałam. Uśmiechnęłam się na widok księdza, który pokonywał maraton w sutannie - ludzie są niesamowici :) Mój przypływ energii skończył się jednak gdzieś w okolicy Tauron Areny, a konkretnie tego niekończącego się odcinka do nawrotu... Pomarańczowe balony znikły mi z pola widzenia, ale żółte chyba były jeszcze trochę za mną, więc nie było tak źle ;) Od tego momentu, czyli mniej więcej od 35 kilometra zaczęło być ciężko. Na Alei Pokoju do tego raz co raz widziałam kogoś, kto źle się poczuł/złapał kontuzję... Taki widok nie działa motywująco ;)

Na bulwarach znowu pojawił się mój życiowy wróg nr 1, czyli wiatr. Wtedy wiedziałam już, że co by się nie stało, to pokonam te 3 kilometry i ukończę ten maraton. Chociażbym miała do końca iść. Tak się oczywiście nie stało, bo wykrzesałam z siebie trochę sił, żeby wolniutko biec. Prawdziwa ściana dopadła mnie... na 40 kilometrze. Usłyszałam za plecami, że speaker mówi coś o nadbiegających pacemakerach... Przy wodopoju żółte balony w końcu mnie dogoniły. Jakoś wyjątkowo mnie to jednak nie zmartwiło. Niesamowite, co głowa podpowiada po takim wysiłku... 41 kilometr praktycznie w całości przeszłam. Wiatr wiał paskudnie i przez chwilę było mi nawet zimno.

Na szczęście, na 41 kilometrze coś się we mnie obudziło i powiedziało: biegnij! I biegłam. Już do końca. Na całej Grodzkiej dostałam tak cudowny doping, że pomimo ogromnego zmęczenia po prostu leciałam do mety. Przybiłam piątkę rugbystom, ostatni zakręt, rynek... I meta. Szczęścia, jakie czułam na mecie nie da się opisać. Dostałam ten piękny, radosny medal. W oczach miałam łzy, chwilę później wpadłam w Wojtkowe ramiona. Udało się! Przebiegłaś maraton!

Pędziłam tak, że prawie uciekłam z kadru ;)



Na metę dobiegłam z czasem 4:45:23. Wielkie gratulacje należą się Wojtkowi, który też przebiegł tego dnia swój pierwszy maraton i zrobił to w czasie 3:32. Mam prawdziwy talent w domu :)

Mój maratończyk :)



Chyba na żadnym innym biegu nie doznałam tylu pozytywnych emocji. Niesamowici kibice, którzy stali bezinteresownie tyle czasu i mieli siłę, żeby nas dopingować... Nawzajem wspierający się biegacze, wolontariusze, którzy przekazywali nam nie tylko kubki z piciem, ale też moc :) Piękne przeżycie. Strasznie się cieszę, że zaryzykowałam i postanowiłam biec. Na własnej skórze odczułam, co znaczy maraton. I chociaż jeszcze czuję zakwasy w mięśniach, to już wiem, że chcę to przeżyć jeszcze raz. I najchętniej niejeden raz.

Jeśli chodzi o międzyczasy, to prezentowały się następująco:

A medal wyglądał tak. Oczywiście wielu ludziom się nie podobał. Moim zdaniem jest piękny - chociażby dlatego, że jest radosny. Tak radosny, jak człowiek na mecie po przebiegnięciu maratonu ;) Ogólnie to koszulka też skradła moje serce. Chyba żaden polski maraton nie może się poszczycić tak oryginalną.


Póki co wspominam. Oprócz radości z przebiegnięcia maratonu ogromnie się cieszę, że mogę ponownie biegać. Planować. Już nie mogę się doczekać, aż ponownie założę buty biegowe i pobiegnę w moje ulubione miejsca. W końcu to dopiero początek mojej biegowej przygody. Naszej biegowej przygody :)

niedziela, 1 maja 2016

Kwietniowe bieganie - kolejna lekcja

Tym razem podsumowanie miesiąca będzie nietypowe. Jak już pisałam w poprzednich wpisach, kwiecień był dla mnie miesiącem, który w większości składał się niestety z przerwy w bieganiu. Ale oprócz tej przerwy i kontuzji, która pojawiła się znikąd, warto wspomnieć o początku miesiąca. W kwietniu udało mi się przebiec 80 km. Gdyby nie kontuzja pewnie byłoby z 2 razy więcej - ale nie ma co gdybać :)

Kwiecień - ostatni miesiąc przed maratonem. Chciałam go dobrze przepracować. Długie wybiegania i mój główny cel - 30 km. Postanowiłam, że jednak spróbuję pokonać trzydziestkę przed maratonem, chociażby po to, żeby na starcie czuć się pewniej. Oprócz tego przebiegłam raz ponad 20 km w ramach długiego wybiegania. Sporo ćwiczyłam w domu, szczególnie po złapaniu kontuzji, praktycznie codziennie. Dobrze zaprzyjaźniłam się z piłeczką do tenisa i beretem rehabilitacyjnym ;)



Na trzydziestkę wybrałam się początkiem miesiąca. Wzięłam ze sobą plecak z bidonem, banana i żel. Wszystko pochłonęłam, a wody zabrakło mi na 25 kilometrze. Trzeba było wziąć pełen bukłak ;) Był to ciężki trening - głównie dlatego, że strasznie mi się dłużył. Po 23. kilometrze co chwilę spoglądałam na zegarek i liczyłam w myślach do 30-tu, hihi. Na zawodach nie miałabym czasu na takie głupoty ;) Ale po biegu nic mnie nie bolało i nawet na ostatnich kilometrach miałam siłę na to, żeby nieco przyspieszyć, więc ten trening nastroił mnie pozytywnie. Odkryłam przy okazji, że bieganie wokół Błoni jest paskudnie nudne. Chociaż w sumie na szybkie treningi pewnie te kółka dobrze się sprawdzają ;)

W drugim tygodniu znalazłam świetne miejsce na crossy koło osiedla, zrobiłam kolejne długie wybieganie, a na niedzielnym szybszym treningu na 6. kilometrze nastąpiło jakieś "trach" i nagle zaczęła mnie boleć podeszwa. Przy chodzeniu bolało tak samo jak przy bieganiu, więc co tam, popędziłam do domu momentami skrzywiając się z bólu. Nie przeszkodziło mi to jednak przygazować i zrobić ostatnie kilometry poniżej 5:00 - ach, ta ambicja amatora ;)

Musiałam się porządnie załatwić, bo przez 2-3 dni kulałam podczas chodzenia. Pod koniec tygodnia ból jakoś zaniknął i postanowiłam,  że spróbuję przetruchtać te 20 km w Skale. Tak czekałam na ten bieg! Niestety, zeszłam z trasy po 9 kilometrze, z grymasem bólu na twarzy oczywiście.



Kolejny tydzień odpoczynku. Nie byłam już na tyle naiwna, żeby dać się nabrać brakowi bólu w nodze. Wystartowałam co prawda w Biegu na Bagry, ale w wersji 3-kilometrowej. Bez szaleństwa i pośpiechu. Przebiegłam przez metę i nie dowaliłam nodze. Wilk syty i owca cała :)

Po tym starcie jednak bezwzględnie zarządziłam jeszcze jeden tydzień bez biegania. Zamiast tego oczywiście ćwiczenia w domu i 2 razy siłownia - odkryłam orbitrek! Polecam wszystkim, którzy szukają na siłowni zamiennika biegania.

W ten weekend byłam na kontrolnej wycieczce w góry. Oczywiście tylko chodzenie, zero biegania. Ostrożnie z odległością. Widać światełko w tunelu, bo po dwóch dniach łazikowania nie czuję żadnego bólu. Pewnie z jakiś miesiąc temu nawet bym nie pomyślała, że przejście 11 kilometrów w górach będzie powodem do takiej radości ;)

Bluzka z Bagrów już w użyciu ;)
A więc kwiecień zaczęłam ambitnie, ale niestety później trochę z przymusu poleniuchowałam. Czegoś też mnie ta sytuacja nauczyła. Z pewnością tego, że kontuzja może dopaść tak właściwie każdego i w każdym momencie, bez oczywistej przyczyny tudzież bodźca. Najgorsze jest w tym wszystkim oczekiwanie - byłam już u 3 lekarzy i żaden właściwie nie odkrył, co mi jest. Nie wiem co wolno mi robić, a co nie. Rezonans magnetyczny za kolejne 3 tygodnie, a potem? Na wizytę po nie mogę się umówić, bo lekarz nie ma wolnych terminów. A być może już teraz powinnam wykonywać konkretne ćwiczenia albo chodzić na zabiegi. Ogromna strata czasu. A czas jest przecież tak cenny! Na własną rękę próbuję prawie wszystkiego, żeby odkryć, że może coś pomoże. Póki co, co dziwne najlepiej chyba było po plastrach rozgrzewających...

Jeśli chodzi o maraton, to cóż - nie ucieknie. Nie ten, to następny. Maraton chcę przebiec z radością i walczyć co najwyżej ze zmęczeniem, a nie z bólem spowodowanym kontuzją. Z całego serca będę kibicować tym, co wystartują w Krakowie za 2 tygodnie. I mam nadzieję, że medal i tak zawiśnie w moim domu ;)