piątek, 8 marca 2019

Bieg Tropem Wilczym - powiew wiosny

Przełom lutego i marca to bardzo rozbiegany czas w Polsce. W wielu miejscowościach rozgrywane są zawody biegowe Tropem Wilczym. W Krakowie zaintrygowała mnie trasa, która prowadziła pasem startowym na terenie Muzeum Lotnictwa i postanowiłam spróbować swoich sił. Nie chciałam pompować balonika i nie powiedziała o tym starcie nikomu. No oczywiście poza Mężem i Trenerem ;) No i jeszcze Bratem :P

Zawody się zbliżały, a ja jakoś nie byłam pewna, czego mam się na nich spodziewać. Czy ja w ogóle będę w stanie pobiec lepiej niż na Biegu Walentynkowym? Wieczorem prze biegiem dostałam wytyczne od trenera, nie wydawały się jakieś strasznie wymagające. Mimo to w dzień startu nie chciałam zwlec się z łóżka. Nastawienie fatalne. Ja nigdzie nie jadę, na polu jest zimno, źle, wieje. Przypomniało mi się, jak wyciągałam z domu z tak samo fatalnym nastawieniem Wojtka na Bieg po Zakrzówku, który potem wygrał. Ale stwierdziłam, że teraz to na pewno coś innego. 

Mimo wszystko ubrałam się i pojechaliśmy. Najpierw nie mogliśmy zaparkować, potem zamarzliśmy idąc do depozytu. Na rozgrzewce zamarzałam do momentu, aż nie zrobiłam przebieżek. Trochę wiało, mimo to zdecydowałam się na krótkie spodenki. Na takich krótkich zawodach naprawdę warto przecierpieć pierwszy kilometr, a potem się czuć dobrze, niż odwrotnie - czuć się dobrze na pierwszym km, a gotować na kolejnych.

3,2,1... start! Jak zwykle szybki. Przez pierwszą minutę z kawałkiem zwalniałam z tempa 4:30-coś do ok. 4:45. Jak spalisz początek, to już tego nie uratujesz! Zwolniłam, a i tak kilometr odpikał mi w 4:43. Potem nawrotka. Skupiałam się głównie na tym, żeby patrzeć pod nogi, pokruszony beton to jednak nie tartan i trzeba uważać ;) W okolicach drugiego kilometra minęłam Wojtka, ciągle czułam się dobrze. 4:43.



Trasa zaczęła trochę kręcić, GPS tak jakby trochę się tam gubił (przetestowałam na rozgrzewce), więc nie panikowałam, jak zegarek zaczął pokazywać mi 4:54. Biegłam swoim tempem, a jak tylko wybiegliśmy znowu na pas startowy, wróciło moje standardowe tempo. 4:43, a ja się ciągle dobrze czuję! Zaczęło trochę wiać w twarz, a więc schowałam się za jakimś Panem (dzięki!), który na szczęście utrzymywał moje tempo. Zaczęłam czuć zmęczenie w nogach, to niefajne uczucie w brzuchu, ale stwierdziłam, że głowa musi na tym biegu nadrabiać. Skręciłam w stronę mety, 4 km - 4:43. No, to przyspieszamy! 

Mięśnie zaczęły dawać się we znaki, ale na zegarku miałam tempo ok. 4:27. Oddech przyspieszył, było ciężko, ale biegłam. Zaczęłam się domyślać, ze nie będzie pełnej 5-ki,a le pal licho! Meta już blisko, przyspieszaj! Na zegarku zrobiło się śr. tempo 4:21! Przyspieszyłam jeszcze bardziej, meta!



Czas na zegarze pokazał 22:12 min. Pięknie by było, ale jeszcze nie teraz. Dystans wyszedł 4,77 km, co dało mi średnie tempo 4:39 min/km! A ostatni niecały kilometr ze śr. tempem 4:19! Ma się tą torpedę w nogach :D



Jestem więc bardzo zadowolona! Nigdy jeszcze nie biegałam tak szybko. We wrześniu na zdychu biegałam 400-ki z tempem 4:40. A teraz jestem w stanie tak pobiec piątkę! Cieszę się strasznie z postępów. To jest efekt ciężkiej pracy, dużej ilości kilometrów i serca, które wkładam w bieganie. A co do biegu, to życzę sobie więcej takich startów, gdzie od początku do końca mam kontrolę nad tym, co robię. No i gdzie mam siłę przyspieszyć na końcu, fajne uczucie odpalać petardę na ostatnim kilometrze ;)

I jeszcze zrzutka z endo, to była moja najrówniejsza piątka w karierze ;)


Na kolejnych zawodach zmierzę się już z dyszką. Mam nadzieję, że jeszcze pamiętam, jak biega się takie "długie" dystanse :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz