czwartek, 13 kwietnia 2017

3. Gdańsk Maraton - fajnie być maratończykiem!

Maraton nie bez powodu nazywany jest królewskim dystansem. Uczucie, jakie towarzyszy maratończykowi podczas całego biegu i przekraczania mety jest jedyne w swoim rodzaju. Nie do opisania. Ale mimo to, spróbuję w jakimś stopniu oddać to, co czułam podczas maratonu w Gdańsku, który był moim drugim maratonem :) Uprzedzam jednak -  ten wpis będzie długi!

Na maraton w Gdańsku zdecydowaliśmy się przede wszystkim dlatego, że lubimy Gdańsk. To piękne i magiczne miasto. I tak blisko morza, które też uwielbiamy. Gdybym nie miała tak blisko Krakowa i Bielska, chciałabym mieszkać właśnie w Gdańsku. Jak już jechać gdzieś na maraton, to w fajne miejsce. A więc Gdańsk :) Wojtek coś tam tylko pomarudził, że wcześnie ten maraton. I że pewnie będzie wiało. Ale też się zapisał.

O przygotowaniach pisałam ostatnio w tym poście. Nieraz sprawiały, że odechciewało mi się biegania. Na tydzień przed maratonem wydawało mi się, że wszystko idzie dokładnie odwrotnie, niż iść powinno. Na ostatnim mocniejszym treningu, a raczej jego próbie ledwo dowlokłam się do samochodu. Do tego mnie przewiało. Smarkałam i kaszlałam. W przed maratonem wyszłam jednak na trening. Była moc. Uwierzyłam więc, że przebiegnę ten maraton.

Do Gdańska przyjechaliśmy dzień wcześniej. Chcieliśmy na spokojnie odebrać pakiety, wyspać się i wypocząć. W sobotę wybraliśmy się więc do biura zawodów i obejrzeliśmy sobie okolice startu i metę.


Przy odbiorze pakietu jeden wolontariusz zagadał, że ze strasznie daleka przyjechałam, bo z Czechowic. Zdziwiłam się, że w Gdańsku ktoś wie o istnieniu krainy zapałek :) Potem pojechaliśmy na chwilę przywitać się z morzem i szybko do hotelu. Bo następnego dnia pobudka była dość wcześnie.



Poranek powitał nas pogodą idealną. Chłodną, pochmurną. Wiatr był, ale jak na nadmorskie standardy raczej łagodny. Tramwajem wypchanym po sufit biegaczami przedostaliśmy się na Amber Expo, skąd miał startować maraton. Strasznie się stresowaliśmy. Może dlatego, że wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać na trasie. Maraton to dystans, który budzi respekt :)

Na Amber Expo wydzielona była specjalna strefa, gdzie wstęp mieli tylko biegacze. Świetny pomysł. Był tam depozyt, przebieralnia, woda, wszystko, czego może potrzebować biegacz. Przebraliśmy się, Wojtek przetruchtał coś w ramach rozgrzewki. Ja olałam rozgrzewkę. Obserwowałam tylko swoje tętno, które było zdecydowanie zbyt wysokie. Czyli jednak nerwy :)

Parę minut przed 9:00 ustawiliśmy się na starcie. Wojtek w swojej strefie dla koksów, a ja w swojej dla normalnych śmiertelników :). Start odbywał się falami, co 2-3 minuty. Byłam chyba w czwartej grupie startu. Odliczanie i biegniemy! Oczywiście na starcie troszkę się wzruszyłam, maraton to jednak podniosłe wydarzenie :) Zostawiłam za sobą balony na 4:15. Wolałam biec sama, bazując na zegarku i na tym, jak się czuję. Moim założeniem było biec z tempem ok. 6:00 tak długo, jak dam radę. Domyślałam, się, że po 30. kilometrze osłabnę i mogę mocno zwolnić, więc chciałam nadrobić na początku w komfortowym dla mnie tempie.



Na pierwszych kilometrach trasa trochę kręciła. Wbiegliśmy na stadion, parę kilometrów dalej przebiegliśmy przez Muzeum Solidarności. Fajny pomysł, tylko GPS się trochę gubił :) Później bieg prowadził przez starówkę, która w Gdańsku jest naprawdę piękna. Do tego było tam sporo punktów kibicowania, w które zaangażowane były maluchy z podstawówek. Nie mogłam się oprzeć i każdej grupce przybijałam piątki :) Ich doping naprawdę dodawał mocy, jak spoglądałam na zegarek, to zawsze przy kibicach podświadomie przyspieszałam ;)



Za starówką czekała na maratończyków baardzo długa aleja Grunwaldzka, którą mieliśmy biec niemalże do Sopotu. Na początku pojawiło się trochę podbiegów. Na 12. kilometrze poczułam głód. Wmusiłam w siebie żela, ale niestety nie wszedł tak jak zazwyczaj. Zły znak - czyżby mój żołądek chciał się zbuntować podczas tego biegu?

Mniej więcej w połowie alei Grunwaldzkiej znalazłam sobie pacekamerów - parę biegaczy, którzy biegli równym, odpowiednim dla mnie tempem. Wymieniliśmy parę zdań, dowiedziałam się, że chcą biec na 4:15 i że to ich pierwszy maraton. No to biegniemy razem :)

Po wybiegnięciu z Alei Grunwaldzkiej zaczęła się kolejna ciągnąca się ulica. Minął półmaraton. Czułam się dobrze, nawet bardzo. Tylko trochę mi się dłużyła ta droga. Po nawrotce zegarek odpikał mi 26. kilometr. Z tempem grubo powyżej 6 min/km. Stwierdziłam, że moi towarzysze trochę zwolnili, a ja mogę biec szybciej, więc postanowiłam się urwać. Trzeba było korzystać, póki sił pod dostatkiem ;) Zbliżałam się więc  do 30. kilometra. Żołądek niezbyt dobrze reagował na wszelkiego rodzaju płyny, ale wiedziałam, że jak nie zjem czegoś na 30. kilometrze, to przed metą na pewno odetnie mi zasilanie. To nie dyszka, którą mogę biegać na głodniaka. Tylko co tu zjeść, żeby żołądek to przyjął?



Na 28-29 kilometrze czułam się bardzo dobrze. Zaczęłam wyprzedzać ludzi, którzy maszerowali. Rok temu właśnie od ok 27-go kilometra zaczęłam się gorzej czuć. Ale nie ma się co cieszyć na zapas, kryzys na pewno jeszcze nadejdzie, myślałam sobie.

Na punkcie żywieniowym złapałam banana i wodę. Zjadłam taką mieszankę, dobrze wszystko mieszając. Prawie jak żel ;) Z tym, że żela chyba nie byłabym wtedy w stanie przełknąć. Zjadłam i pobiegłam dalej.

I oto, chwilkę później pojawiło się ono. Morze! Zahipnotyzowało mnie i na chwilkę zapomniałam, że biegnę maraton :) Biegłam wgapiając się w nie przy każdej możliwej okazji. Biegło mi się zadziwiająco lekko. Chyba energia z banana dała o sobie znać ;) Naszła mnie nagle ochota, żeby sobie z kimś porozmawiać. Lecz dookoła rozgrywały się ludzkie dramaty, jak to po 30. kilometrze. Wielu biegaczy właśnie dowiadywało się, co to ściana. Wymijałam wielu ludzi, co ciekawe, głównie facetów. Jak widać wielu z nich przeliczyło się ze swoimi możliwościami. A ja daję radę! Może to nieładnie, ale troszkę mnie to zmotywowało ;) No to dajemy!

Ten odcinek trasy, zaraz przy morzu, w Parku Reagana, zdecydowanie był najpiękniejszy. Może nie najszybszy, bo liczne nawrotki i nie-asfaltowa nawierzchnia troszkę spowalniała. Leśne ścieżki, śpiew ptaków... Czy to aby na pewno bieg uliczny? ;) Na 33. kilometrze stała grupa dopingująca, która rozdawała maratończykom colę. Cóż za cudowny pomysł! W tym momencie nie mogłam sobie wymarzyć niczego lepszego do picia ;)

Z żalem wybiegłam z parku. Czułam, że nogi zaczynają się robić trochę zmęczone. Czy to już, kryzys? Oby nie! Na horyzoncie wyrosło jednak coś, co mogło spowodować kryzys. Ogromny pobieg. Niby wiedziałam o jego istnieniu... Ale i tak mnie zaskoczył :) Zacisnęłam zęby, trochę zwolniłam, ale wybiegłam na ten wiadukt. Trochę sił mnie to jednak kosztowało, bo potem z górki nie miałam już siły, żeby przygazować. Za nim był kolejny mały podbieg i... fragment trasy, o którym sobie zupełnie zapomniałam.

Podbieg na 37. kilometrze? Oj tam!

Skręciłam w lewo. Widziałam biegnących ludzi z naprzeciwka, którzy mijali 40. kilometr. A mi odpikał dopiero 38! Nie wiem dlaczego, ale jakoś mnie to zdemotywowało. Nie miałam ochoty na kolejną zawrotkę. Chciałam biec w kierunku mety, a nie odwrotnym! Przyssałam się do wody na punkcie odżywczym. Zaczęło mnie boleć kolano. Gdzieś w głowie przekonywałam siebie, że 4 kilometry to przecież mało. Strasznie mało. Ale z drugiej strony nachodziły mnie myśli: jeszcze CZTERY kilometry! Ponad 25 minut biegu! To przecież dużo, biorąc pod uwagę, że moje mięśnie są tak zmęczone... No tak... mały kryzys jednak mnie dopadł :)

39. kilometr był moim najwolniejszym. Wlokłam się niemiłosiernie. Zegarek bezlitośnie pokazywał 6:20, 6:25... No trudno, pomyślałam. Tak, albo wcale. Ważne, że biegnę. Oczywiście akurat w tamtym momencie przypomniały mi się te wszystkie filmiki na youtube z serii marathon fail, kiedy to ludzie 100 metrów przed metą nie potrafili ustać na nogach. Motywujące, co nie? ;)) Dzięki mózgu!

Na 39. kilometrze dogoniły mnie balony na 4:15. Ale nie dałam im się przegonić. Tak łatwo się nie poddaję! Podczepiłam się pod nich i pociągnęły mnie do końca tej zawrotki. Za 41. kilometrem nie wiem dlaczego, ale pacemakerzy mocno przyspieszyli. Zegarek pokazał mi chwilowo 5:30! Moje nogi oczywiście dały mi wyraźnie do zrozumienia, że taka prędkość nie jest chwilowo w ich możliwościach ;) Trochę się więc od balonów oddaliłam.



Słyszałam już głos spikera, czułam bliskość mety. Ledwo co powstrzymałam się przed wzruszeniem. Wytrzymaj jakoś do mety! - pomyślałam sobie. 42. kilometr. Zapozowałam do zdjęcia jak prawdziwy finisher :), minęłam Wojtka, który mnie dopingował. Ostatnie metry do mety leciałam jak na skrzydłach (nie mylić z szybko :) ) 42,195 km. Zrobiłam to! Przebiegłam maraton! No, to teraz mogę się wzruszyć :)




Mówią, że kolejne maratony nie dają tyle radości co pierwszy. Bzdura. Cieszyłam się tak samo, jak z pierwszego. W końcu to pierwszy przebiegnięty, bez żadnych oprócz na pićku/papu przejść do marszu! Bez żadnego zwątpienia, bez takiej ściany, że nie dałabym rady biec. Cały maraton przebiegłam z uśmiechem na ustach. Naprawdę. Przybijałam piątki kibicom, motywowałam innych biegaczy. I do tego poprawiłam życiówkę o pół godziny, przebiegając maraton w 4:15:38. Nie skłamię, kiedy powiem, że Gdańsk Maraton biegło mi się przyjemnie. I zamiast mówić: nigdy więcej! To 5 minut po przekroczeniu mety pytałam: to kiedy kolejny? :))

Regenerację czas zacząć... ;)
Jeśli chodzi o sam Gdańsk Maraton, to oceniam imprezę na 5+. Szukacie fajnego, nie-zatłoczonego maratonu? Polecam Gdańsk na wiosnę. Na trasie może i było trochę podbiegów, ale gdzie ich nie ma? Organizacja była świetna. Bardzo fajny pomysł np. ze strefą tylko dla maratończyków. I te strefy kibicowania! Nawet w Krakowie nie ma chyba takich genialnych kibiców. Jakbym mogła, to bym wszystkich uściskała :) Gdańsk Maraton był dla mnie po prostu bombą pozytywnych emocji. Na pewno tam wrócimy. Gdańsk to magiczne miasto.


Na koniec oczywiście medal. Jest wielki, ciężki. I ma oczywiście honorowe miejsce na mojej tablicy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz