poniedziałek, 9 listopada 2015

Horror Run na Kozią Górę - impreza z potencjałem

Halloween - święto, które wzbudza dużo kontrowersji i jednocześnie z roku na rok staje się coraz bardziej popularne. Mi się, muszę przyznać, podoba. Rozumiem, że nie jest polskie, ale ma swój urok ;)

A więc w tegoroczny Halloween udało mi się wziąć udział w... biegu. Najbardziej nietypowym biegu zorganizowanym, w jakim do tej pory brałam udział (w sumie to nie było ich zbyt wiele). Bieg nosił nazwę Horror Run. Trasa prowadziła z okolic Błoń na Kozią Górę (dla nietutejszych - Bielsko-Biała). A więc był to bieg górski o charakterze alpejskim. Pod górę do pokonania było ok. 250 m, a meta znajdowała się na wysokości 686m. Dystans - 4,2 km.

Taka impreza była organizowana po raz pierwszy. Pomysł strasznie mi się spodobał, fuksem zdobyłam na ostatnią chwilę pakiet startowy... No to biegniemy ;)

Ale, ale - nie tak prędko! Organizacyjnie impreza rozpoczęła się bardzo kiepsko. Przyjechaliśmy po odbiór pakietów ok. godzinę przed biegiem - w kolejce staliśmy z pół godziny, a za nami tłum ludzi oczekujących na pakiet się nie kończył... Słońce zaszło, temperatura spadła - całe szczęście, że nie musiałam korzystać z depozyt, bo paskudnie bym zmarzła - był ze mną odporny na wszelkie trudy Wojtuś :)


Subtelna charakterystyka musiała być :)



Jakby kogoś interesował skład pakietu - makarony Czanieckie, które niektórzy znają z pasta party na II Półmaratonie Królewskim, izotonik i soczek. Numer startowy był pod postacią kartki papieru w koszulce foliowej. Tyle.

Warto jednak zauważyć, że nie była to impreza biegowa w pełnym tego słowa znaczeniu. Bo gdzie indziej widzi się ludzi z numerami startowymi, którzy palą papierochy? Albo są poprzebierani za duchy i wiedźmy? :)

Start miał się zacząć o 17:00 - z racji wolnego wydawania pakietów oczywiście się nie zaczął :) Organizator informował co rusz, że start odbędzie się za 15, 20 minut... Mniej więcej w okolicy 18:00 zostaliśmy poinformowani, że biegacze będą puszczani w 5-osobowych grupach co minutę, wg. informacji na numerze startowym. Spojrzałam na swój - 29. Czyli, że przede mną jeszcze pół godziny czekania... Nie ma co ukrywać - byłam deczko wkurzona. Właściwie to bardzo. Zaczynałam Wojtkowi coś tam ględzić, żebyśmy wrócili do domu... Na szczęście mi nie pozwolił :)

Byliśmy zmarznięci, więc postanowiliśmy wykorzystać okoliczny hotel, żeby się ogrzać - nie my sami :) Z perspektywy osoby postronnej wchodzącej do hotelu musiało to wyglądać genialnie (i przy okazji jak z horroru) - mnóstwo potworów, diabłów i czarownic czekających w pięknych kanapach na swoją kolej :D



I w końcu nadeszła ta chwila - start!



Do startu trafiła mi się grupa nie-biegaczy z latarkami w rękach. Ruszyliśmy w ciemny las - pierwszy "potwór" naprawdę mnie wystraszył - wyskoczył zza drzewa z piłą łańcuchową :) Niestety, po paru minutach musiała opuścić swoją grupę, która została z tyłu. A więc byłam tylko ja, ciemny las, światło mojej czołówki i dochodzące z oddali strasznie odgłosy. Nie wiedziałam, z której strony i co na mnie wyskoczy... Ale w tym momencie cała złość na kiepską organizację gdzieś się ulotniła - biegło się ekstra! Gdzieniegdzie między drzewami można było dostrzec świecącą się dynię, świeczki... Albo potwora :)

Jak tylko zaczął się podbieg, zaczęłam wyprzedzać ludzi. Więc nie byłam już taka całkiem sama w lesie :) Po ok. 1,5 km się rozgrzałam i żałowałam, że nie zostawiłam jednak polaru Wojtkowi - ale tak to już jest, że czasami ciężko jest się rozstać z ciepłymi ciuszkami nawet jak wiesz, że będą Ci za jakiś czas przeszkadzać :) Przez jakiś czas biegłam we mgle, w której średnio widziałam, gdzie biegnę i bałam się, że zgubię trasę. Na szczęście chwilę później zgubiłam mgłę ;)

Wolnym truchtem przerywanym czasem marszem biegłam przed siebie. Raz ktoś wyskakiwał zza drzewa, raz z powietrza, a czasami coś czaiło się w krzakach... Klimat biegu był genialny!

Kątem oka widziałam, że miasto jest już dość w dole, co znaczyło, że przybliżała się meta. Im bliżej mety, tym więcej pieszych wyprzedzałam - byli też ludzie z dziećmi, dla nich to dopiero musiała być atrakcja :) Jak tylko zobaczyłam światło między drzewami, przyspieszyłam i chwilę później przeleciałam już przez metę, pięknie przyozdobioną balonami. A jaki dostałam medal!



Krótki to był bieg - ale genialny! Na górze czekał na mnie Wojtek, który swoją drogą też włączył niezłe tempo w podchodzeniu na Kozią Górę. Na górze było schronisko, więc było gdzie posiedzieć. Zjedliśmy kiełbaskę i zupę z dyni (pycha! - oczywiście wszystko w pakiecie) i powoli zmierzaliśmy w dół, do Bielska przykrytego mgłą. Piękny widok - zawsze mówiłam, że moje rodzinne okolice są piękne 8)

A co do wyników, to ukończyłam bieg z czasem - 33:16. Moje doświadczenie z biegami górskimi i moimi czasami w nich jest znikome, więc nie wiem czy to dobrze, czy źle. Co najśmieszniejsze - jeśli chodzi o wyniki na tle innych uczestników, wśród kobiet zajęłam 6 (!) miejsce na 185 startujących, a w open 43/341. Jeszcze nigdy nie byłam (i pewnie długo nie będę) tak wysoko :D

Ogólnie to oprócz wpadki organizacyjnej stwierdzam, że bieg był ekstra. Klimat, pomysł, no i posiadówka na górze zatuszowały niesmak oczekiwania na start. Myślę, że organizatorzy wyciągną z tego lekcję i w przyszłym roku nikt nie będzie już czekał i marznął.

No i na koniec: najoryginalniejszy z mojej skromnej kolekcji medali.



A tymczasem lecę się psychicznie nastawiać na dwie imprezy biegowe, które czekają mnie w tym tygodniu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz