sobota, 9 stycznia 2016

12. Krakowski Bieg Sylwestrowy - niech zabrzmi hejnał

Jak już wspominałam w podsumowaniu grudnia, cały miesiąc męczyło mnie choróbsko. Nie mogłam się pozbyć kaszlu, musiałam na jakiś czas zaprzestać treningów na zewnątrz. Raz, że zimno drażniło moje gardło, a dwa, że krakowski smog niestety szkodzi...

Z niepokojem spoglądałam na kalendarz na zbliżający się dzień 12. Krakowskiego Biegu Sylwestrowego. Dopiero niecały tydzień przed biegiem pierwszy raz po chorobie wyszłam pobiegać na zewnątrz - kaszel też ze mną był ;)

Nadszedł jednak dzień biegu, którego nie mogłam opuścić. Czekało mnie 10 kilometrów pod uroczą nazwą - Radosna Dziesiątka. Wiedziałam, że o życiówce nie mam nawet co marzyć. Chciałam tylko ukończyć bieg poniżej godziny... Chociażby dla własnego komfortu psychicznego, że nie jest ze mną jednak tak źle :)

Ten dzień był dość mroźny. Na rynek przyjechałam częściowo w normalnych ciuszkach (na bieg jechałam prosto z pracy), a częściowo w biegowych. Kilkadziesiąt minut przed startem zjawili się też Iza i Bartek, którzy postanowili mi potowarzyszyć :) I wielkie im dzięki - uniknęłam m.in. marznięcia przed startem w samych biegowych ciuchach, a nic tak nie cieszy po biegu jak znajome buźki na mecie :)



Wracając jednak do biegu - był to mój pierwszy start w Krakowskim Biegu Sylwestrowym. Na starcie zgromadziła się całkiem spora ilość ludzi w najróżniejszych przebraniach - niektóre były genialne :) Ja niestety nie miałam jakoś głowy do przebrania - wzięłam więc tylko z domu czapeczkę sylwestrową jako skromny symbol tego dnia.


W tłumie starałam znaleźć sobie jakieś miejsce w miarę blisko startu. Było ciężko.
Atmosfera oczywiście była świetna - wszyscy w szampańskich nastrojach, który dość szybko udzielił się i mnie. Z momentem startu czekaliśmy na hejnał - piękny symbol. Jak tylko pojawił się pan z trąbką, hejnał rozbrzmiał... Ruszyliśmy.



Było mi zimno, więc ruszyłam z kopyta. Chciałam rozgrzać zmarznięte nogi. Na pierwszym kilometrze złapał mnie też ukochany kaszelek... Ale nie dałam się mu :)

W tłumie jednocześnie były osoby, które biegły na 5 km i te na 10 km. Trasa rozdzielała się gdzieś w okolicach Wawelu. Pierwsze kilometry jednak spędziłam na wyprzedzaniu ludzi, a raczej na próbie wyprzedzania. Bo nie było łatwo, ludzie biegli grupami, trochę miejsca zajmowały też stroje :) No cóż, nie każda impreza biegowa to wyścig. Ja nie miałam stroju, więc mogłam sobie biec trochę szybciej.

Jakoś na plantach ktoś spytał mnie, po angielsku, jak ma rozpoznać trasę Radosnej Dziesiątki - co by przez przypadek nie znaleźć się na Smoczej Piątce z zielonym numerem startowym ;) Odpowiedziałam i w sumie tak rozpoczęła się rozmowa z Nicholasem z Wielkiej Brytanii. Z reguły nie mam w zwyczaju rozmawiania podczas biegów zorganizowanych, z prostej przyczyny - zawsze biegnę sama. A poza tym, z reguły skupiam się na tym, żeby biec szybko i na rozmowę jakoś brakuje energii...
Tym razem jednak samo jakoś tak wyszło. Sama nie wiem, kiedy mijały kilometry. Do tego biegliśmy w sumie tempem (jak na mnie) całkiem dobrym. Nicholas, jak się dowiedziałam z rozmowy, ma już na koncie parę maratonów i półmaratonów. I to ze świetnymi wynikami.

Mniej więcej do połowy biegu byłam pozytywnie zaskoczona swoim tempem i poziomem zmęczenia - mogłam spokojnie rozmawiać. W połowie trasy jednak dało się we znaki to, że za mało zjadłam i zaczął mi dokuczać głód - znowu! Jak widać nie zmądrzałam zbyt wiele od poprzednich zawodów :) Jakoś w okolicach 7-go kilometra zaczęłam też czuć zmęczenie. Przebiegaliśmy akurat koło Wawelu, kiedy zegar wybił 12:45.


Nie w smak było mi zwalniać, ale nie chciałam się zajechać przed metą. Plantami więc jakoś się snułam (a przynajmniej tak mi się wydawało), ale po przekroczeniu Bramy Floriańskiej dostałam zastrzyk energii. Mocno przyspieszyłam, ostatnie metry i... meta! I to cudowne uczucie.


Mój "sus" do mety. Iza, Bartek, dzięki za zdjęcie! :)

Udało mi się przebiec trasę w 55:38 min. To o minutkę gorzej od mojej życiówki. Czyli wynik w pełni mnie satysfakcjonujący. A to, że na koniec miałam siły przyspieszyć świadczy o tym, że stać mnie na więcej - co mam nadzieję pokazać w przyszłym sezonie :)

Na mecie musiałam się trochę porozglądać za medalem, ale w końcu zawisł od na mojej szyi, od razu znaleźli mnie moi Towarzysze. Podziękowałam Nicholasowi za wspólny bieg.
Później dostałam trochę podeschnięte różę (tak, wiem, trzeba było biec szybciej :)), pelerynkę ze "złym piecem" i szampana. Jak widać, nie miałam żadnego problemu z po-biegowymi prezentami, ale niestety znalazło się sporo osób, które miały. Na organizację posypały się wiec gromy m.in. za to, że zabrakło medali. Sama bym była wkurzona, jakbym nie dostała medalu na mecie... W pakiecie pierwotnie miała być też koszulka, ale jakoś w trakcie okazało się, że jednak zniknęła z regulaminu. Trochę kiepsko. Ale zabawa na biegu była świetna, więc pewnie już mało kto o tym pamięta. A organizatorzy z pewnością wyciągną wnioski na przyszłość.


Jakby ktoś się przyjrzał, to podczas Biegu Sylwestrowego pobiegłam - patriotycznie - w opasce czechowickiego RyTMu :)

A odnośnie wyniku, to międzyczasy prezentowały się tak:

Pierwszy to oczywiście efekt szukania GPSu. Biegłam dość równo, co w sumie mnie zaskoczyło, bo wydawało mi się, że pod koniec zwolniłam. A tu proszę, nawet nie :)

Co ciekawe, endomondo na początku nabrało mnie, że zgubiło sygnał w okolicy 2,5 km... No cóż, byłam zawiedziona i wkurzona i był to jeszcze jeden argument do tego, żeby zainwestować w zegarek. Zapis trasy i międzyczasy jednak jakiś czas później się znalazły... Nie wiem jakim cudem ;)


Podsumowując, 12. Krakowski Bieg Sylwestrowy uważam za udany - atmosfera świetna, wynik dobry, miłe towarzystwo. Niedociągnięcia organizatora mnie nie na szczęście nie dotknęły. A jeśli wystartuję za rok... To na pewno wymyślę wcześniej jakieś fikuśne przebranie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz