Bieg Trzech Kopców to z pewnością jedna z ciekawszych krakowskich imprez biegowych. Dystans co prawda nietypowy, ale sam fakt, że miejsca rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, już o czymś świadczy. W tym roku popularność Biegu Trzech Kopców spotęgował jeszcze fakt, że wchodzi on w skład Krakowskiej Triady Biegowej, razem z maratonem i półmaratonem.
Mój udział w B3K był w tym raczej spontaniczny. Cały tydzień poprzedzający bieg chodziłam zasmarkana z okropną chrypą. Jeszcze w piątek mówiłam, że raczej nie pobiegnę. I co? W niedzielę o 10:00 z bananem na twarzy, w przepięknej zielonej koszulce z pakietu zmierzałam ku Kopcowi Kraka, ciesząc się na udział w biegu. Zawody takie są, nie da się koło nich przejść obojętnie, szczególnie jak ma się pakiet ;)
Pod Kopcem Kraka zebrała się całkiem spora grupka ludzi. Limit uczestników wynosił 2500 osób. I dobrze, bo większa ilość po prostu nie zmieściła by się przed startem ;)
Zdobyliśmy tradycyjnie Kopiec Kraka, trochę przebieżek i można startować. Wojtek był ze mną tym razem jako kibic, więc rozdzieliliśmy się i poszłam ustawić się na starcie. Od razu wczułam się w atmosferę. Ależ mi brakowało zawodów przez te prawie 4 miesiące!
Podeszłam do tych zawodów jednak bardzo nie-sportowo. Po chorobie nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Chciałam po prostu wystartować, cieszyć się biegiem, a na mecie dostać medal.
Punkt 10:30 start! Na początku oczywiście było tłoczno.
Z wykorzystania pierwszego zbiegu znowu nic nie wyszło. Za dużo ludzi.
Przerzedziło się dopiero po wbiegnięciu na bulwary. I tam po jakimś czasie poczułam, że coś jest nie halo. Nie potrafiłam utrzymać tempa 5:35. A to dopiero początek biegu! Słoneczko przygrzewało, a ja biegłam wolniej i wolniej... Tak po płaskim, a co dopiero dalej? Jak sobie pomyślę, jak w zeszłym roku grzałam na bulwarach... Z tym, że wtedy nie byłam tego świadoma :D
Tak sobie biegłam i tylko czekałam na cień. Razem z cieniem nadszedł podbieg. Długaśny podbieg Aleją Waszyngtona. Jakoś go przeczłapałam. Na górze łyczek wody i czas na krótki odpoczynek - nareszcie trochę z górki ;) Ten odcinek za Kopcem Kościuszki też jest jednak raczej pofałdowany. W pewnym momencie, jak mierzyłam się z kolejną górką, ktoś klepnął mnie w plecy i powiedział: dajesz, dasz radę! Dziękuję, miałeś rację :)
Na dziewiątym kilometrze przyszedł czas na zbieg. Ten fajny zbieg, na którym można biec na złamanie karku - czyli coś, co wychodzi mi całkiem nieźle ;) Powyprzedzałam trochę biegaczy, chociaż wiedziałam, że na kolejnym podbiegu jeszcze pewnie obejrzę ich plecy.
I faktycznie - na dziesiątym kilometrze prawie umarłam. Musiałam się pilnować, żeby nie zasłabnąć. Cholercia! Przecież w piątek biegało mi się całkiem spoko!
Końcówka biegu była też już raczej wolna - dało się już usłyszeć "odgłosy mety" spod Kopca Piłsudzkiego. Biegłam sobie powoli w kierunku finiszu i motywowałam innych, którzy też mieli ciężko.
Na twarzy nie widać mojego umierania - pomimo ogromnego zmęczenia, cieszyłam się biegiem :)
I meta. Dobiegłam!
W stosunku do zeszłego roku mój wynik był o parę minut gorszy. Udało mi się tym razem dobiec w 1:23:17.
Radość z medalu okupionego "umieraniem" na trasie jest podwójna :)
Na mecie spotkaliśmy Anię i Wojtka - Ania tak jak ja, do końca nie wiedziała, czy pobiegnie, ale też zameldowała się na mecie :)
Grupa biegowa GŚ! No, jeden z jej członków robi jeszcze zdjęcie ;)
Medal rzekomo otwieracz do piwa. Nie wiem, jeszcze nie próbowałam - czekam na 100% doleczenie gardła ;)
A więc, jak ogólnie moje wrażenia z B3K?
Impreza jest bardzo fajna. Naprawdę, ten bieg ma swój urok, przepiękną trasę. I jest taki bardzo krakowski, że tak powiem ;) W przyszłym roku pewnie też pobiegnę. Bo jakoś tak głupio by było czytać potem na gazecie krakowskiej, że tylu ludzi pobiegło, a mnie wśród nich nie było ;)
A jeśli chodzi o mój występ, hm - choroba mocno dała się we znaki. Mocniej, niż przypuszczałam. Szczególnie na podbiegach, gdzie czułam, jakby ktoś wyłączył mi jedno płuco ;) Ale nie szkodzi. I tak się cieszę, że wystartowałam. A po poprawę czasu wrócę być może za rok. Fajnie by było w końcu dać czadu na podbiegach... Zobaczymy, co da się zrobić :)
I to na tyle, jeśli chodzi o tegoroczny Bieg Trzech Kopców. Teraz odliczam już tylko dni do Półmaratonu Królewskiego. Mam nadzieję, że tam już nie będzie śladu po moim przeziębieniu.
A z bardziej dalekosiężnych planów, to wybraliśmy już bieg, w którym po raz kolejny będziemy chcieli przebiec maraton. Padło na Gdańsk - w kwietniu nadciągamy! :)
Mój udział w B3K był w tym raczej spontaniczny. Cały tydzień poprzedzający bieg chodziłam zasmarkana z okropną chrypą. Jeszcze w piątek mówiłam, że raczej nie pobiegnę. I co? W niedzielę o 10:00 z bananem na twarzy, w przepięknej zielonej koszulce z pakietu zmierzałam ku Kopcowi Kraka, ciesząc się na udział w biegu. Zawody takie są, nie da się koło nich przejść obojętnie, szczególnie jak ma się pakiet ;)
Pod Kopcem Kraka zebrała się całkiem spora grupka ludzi. Limit uczestników wynosił 2500 osób. I dobrze, bo większa ilość po prostu nie zmieściła by się przed startem ;)
Podeszłam do tych zawodów jednak bardzo nie-sportowo. Po chorobie nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Chciałam po prostu wystartować, cieszyć się biegiem, a na mecie dostać medal.
Punkt 10:30 start! Na początku oczywiście było tłoczno.
Z wykorzystania pierwszego zbiegu znowu nic nie wyszło. Za dużo ludzi.
Przerzedziło się dopiero po wbiegnięciu na bulwary. I tam po jakimś czasie poczułam, że coś jest nie halo. Nie potrafiłam utrzymać tempa 5:35. A to dopiero początek biegu! Słoneczko przygrzewało, a ja biegłam wolniej i wolniej... Tak po płaskim, a co dopiero dalej? Jak sobie pomyślę, jak w zeszłym roku grzałam na bulwarach... Z tym, że wtedy nie byłam tego świadoma :D
Tak sobie biegłam i tylko czekałam na cień. Razem z cieniem nadszedł podbieg. Długaśny podbieg Aleją Waszyngtona. Jakoś go przeczłapałam. Na górze łyczek wody i czas na krótki odpoczynek - nareszcie trochę z górki ;) Ten odcinek za Kopcem Kościuszki też jest jednak raczej pofałdowany. W pewnym momencie, jak mierzyłam się z kolejną górką, ktoś klepnął mnie w plecy i powiedział: dajesz, dasz radę! Dziękuję, miałeś rację :)
Na dziewiątym kilometrze przyszedł czas na zbieg. Ten fajny zbieg, na którym można biec na złamanie karku - czyli coś, co wychodzi mi całkiem nieźle ;) Powyprzedzałam trochę biegaczy, chociaż wiedziałam, że na kolejnym podbiegu jeszcze pewnie obejrzę ich plecy.
I faktycznie - na dziesiątym kilometrze prawie umarłam. Musiałam się pilnować, żeby nie zasłabnąć. Cholercia! Przecież w piątek biegało mi się całkiem spoko!
Końcówka biegu była też już raczej wolna - dało się już usłyszeć "odgłosy mety" spod Kopca Piłsudzkiego. Biegłam sobie powoli w kierunku finiszu i motywowałam innych, którzy też mieli ciężko.
Na twarzy nie widać mojego umierania - pomimo ogromnego zmęczenia, cieszyłam się biegiem :)
I meta. Dobiegłam!
W stosunku do zeszłego roku mój wynik był o parę minut gorszy. Udało mi się tym razem dobiec w 1:23:17.
Radość z medalu okupionego "umieraniem" na trasie jest podwójna :)
Na mecie spotkaliśmy Anię i Wojtka - Ania tak jak ja, do końca nie wiedziała, czy pobiegnie, ale też zameldowała się na mecie :)
Grupa biegowa GŚ! No, jeden z jej członków robi jeszcze zdjęcie ;)
Medal rzekomo otwieracz do piwa. Nie wiem, jeszcze nie próbowałam - czekam na 100% doleczenie gardła ;)
A więc, jak ogólnie moje wrażenia z B3K?
Impreza jest bardzo fajna. Naprawdę, ten bieg ma swój urok, przepiękną trasę. I jest taki bardzo krakowski, że tak powiem ;) W przyszłym roku pewnie też pobiegnę. Bo jakoś tak głupio by było czytać potem na gazecie krakowskiej, że tylu ludzi pobiegło, a mnie wśród nich nie było ;)
A jeśli chodzi o mój występ, hm - choroba mocno dała się we znaki. Mocniej, niż przypuszczałam. Szczególnie na podbiegach, gdzie czułam, jakby ktoś wyłączył mi jedno płuco ;) Ale nie szkodzi. I tak się cieszę, że wystartowałam. A po poprawę czasu wrócę być może za rok. Fajnie by było w końcu dać czadu na podbiegach... Zobaczymy, co da się zrobić :)
I to na tyle, jeśli chodzi o tegoroczny Bieg Trzech Kopców. Teraz odliczam już tylko dni do Półmaratonu Królewskiego. Mam nadzieję, że tam już nie będzie śladu po moim przeziębieniu.
A z bardziej dalekosiężnych planów, to wybraliśmy już bieg, w którym po raz kolejny będziemy chcieli przebiec maraton. Padło na Gdańsk - w kwietniu nadciągamy! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz