wtorek, 21 marca 2017

XIV Półmaraton Marzanny - recepta na udany bieg

Ostatnimi czasy nie było u mnie najlepiej z chęciami do biegania. Trening maratoński trochę mnie przytłoczył i bieganie dla przyjemności zamienił na obowiązek, nieraz przykry. Cóż - sama tego chciałam.

Przed Marzanną nie tryskałam więc optymizmem tak, jak zazwyczaj na zawodach. Trochę się bałam, że ten start nastawi mnie jeszcze bardziej pesymistycznie. Planowałam pobiec spokojnie, bez walki o życiówkę. Cieszyć się biegiem, tak jak najbardziej lubię na zawodach. Czas to tylko czas. A wspomnienia z biegu, na którym pędzę dalej niż widzę są zazwyczaj "zamazane" :)

W niedzielę rano pięknie świeciło słońce. Był jednak jeszcze jeden, mocno nieproszony gość - huraganowy wiatr. Wspominałam kiedyś, że nienawidzę wiatru? Pewnie ze sto razy :) Przyjechaliśmy sporo wcześniej do biura zawodów - Wojtek chciał zrobić dłuższą rozgrzewkę. Ja przetruchtałam trochę ponad kilometr. Złapałam dość wysokie tętno. Nienajlepsza zapowiedź, ale podczas wiatru często mam wyższe tętno.

Na starcie tak jakoś się stało, że ustawiłam się  strefie czasowej 1:59, zaraz koło baloników. Start był opóźniony o jakieś 5 minut. Do ostatnich sekund nie wiedziałam, jak mam biec, jakie tempo trzymać. Jak tylko wybił czas startu, zaczęłam biec. Za fioletowymi balonikami.



Pacemakerzy rozmawiali o tempie, o taktyce ze względu na wiatr. Pierwsze dwa kilometry pokonaliśmy dość szybko. Jednak czułam się dobrze. Przysłuchiwałam się rozmowom i tak już sobie z nimi biegłam, za sprawą wiatru czasami obrywając balonem w buzię :)

fot. Ewelina Kempa

Pierwszy raz biegłam Marzannę - ale to tutaj, 2 lata temu debiutowałam w 1. Biegu z Dystansem do Wiosny na 10 km, więc mam do tej imprezy sentyment. Nie znałam jednak dobrze trasy. Zaskoczyła mnie więc spora ilość ostrych zakrętów na początku. Nawet nie wiem kiedy minęły pierwsze kilometry, a już znaleźliśmy się na bulwarach i zegarek wybił 10-ty kilometr. Czułam się bardzo dobrze. Ale to akurat na półmaratonach jest zgubne ;) Nie bojąc się już o tracenie energii zaczęłam też troszkę rozmawiać z ludźmi obok. Bieganie z balonikami ma swoje plusy - z reguły jest bardzo wesoło, Pacemakerzy dodają otuchy, tworzą świetną atmosferę.



Po wbiegnięciu na kładkę Bernatka czuć było, że przed nami walka z wiatrem. Na początku jednak co mnie zdziwiło, wcale nie biegło mi się trudniej. Kilometry mijały bardzo szybko i przyjemnie, przybijałam piątki, klaskałam kibicom. Czułam się świetnie. Na Starówce dopadło mnie pierwsze zmęczenie (ach, ta Grodzka, pamiętna na maratonie!), ale na Plantach oddech wrócił do normy. Biegnąc, trzymałam się mocno pierwszych Pacemakerów na 1:59. Jeden z nich, Paweł, stwierdził, że widzi, że biegnę luźno i mam duży zapas. Podbudowało mnie to. Kazał się sobie przypomnieć na 16. kilometrze.

Zbieg obok Wawelu też okazał się szybki. Później jednak, po powrocie na Bulwary wiatr zaczął mi już przeszkadzać. Na 16-tym kilometrze dostałam instrukcję od Pawła. Za zadanie miałam spróbować się urwać na Błoniach. Kto wie - pomyślałam. Może akurat wystarczy mi sił.

Okolice Salwatora jednak tradycyjnie okazały się trudniejsze. Trafił mnie tam mały kryzys, który ciągnął się aż do mostku. Za mostkiem potrzebowałam chwili, żeby wyrównać oddech. Na chwilkę zwolniłam, oddaliłam się od balonów. Ale po chwili przybyło mi sił i zaczęłam przyspieszać. Wyprzedziłam balony i zaczęłam biec szybciej. O ile pod wiatr szło to całkiem nieźle, to po nawrotce, na ostatniej prostej walczyłam ze sobą. Wyszło na wierzch, że przed biegiem nie zjadłam tego, co zazwyczaj i żołądek zaczął się mocno buntować. I to wietrzysko! Mimo wszystko starałam się nie zwalniać. Na ostatnie 100 metrów przypadł mocniejszy finisz (tak wiem, trochę późno!) i wpadłam na metę. Szczęśliwa. Trochę zmęczona. Za metą czekali na mnie Ania i dwóch Wojtków. Ania spytała, czy jest życiówka. A ja, że chyba tak - szczerze tego nie wiedziałam, bo przez cały bieg patrzyłam się tylko na średnie tempo aktualnego kilometra. Ani razu nie spojrzałam na to, jaki mam czas :)



Okazało się, że owszem, wybiegałam życiówkę. Udało mi się przebiec Marzannę w 1:58:09. Poprawiłam się więc w stosunku do jesieni o niecałą minutę.


Odebrałam medal. Zaczekałam na Pacemakerów, podziękowałam im za wspólny bieg i wsparcie. Prowadzili bardzo fajnie. A przynajmniej mi podpasowało. Bawiłam się świetnie, nie przejmując się czasem. Z resztą, takie było moje założenie tego biegu. Z tym, że nie zakładałam życiówki :)

Zrzutka z endo - międzyczasy


Na medal jak zwykle spisał się mój Wojtek, osiągając świetny rezultat. Podobno nie jest do końca zadowolony. Ale on się najwidoczniej nie zna ;) A wietrzne warunki wielu osobom pokrzyżowały plany.

fot. Ewelina Kempa
Słowem podsumowania:
Po raz kolejny, lecz tym razem bardziej dobitnie przekonałam się, że w pasji najważniejsze jest to, żeby nas cieszyła. Pomimo, że pasje takie, jak bieganie, bywają wymagające i łatwo jest wciągnąć się w nieustanną pogoń za życiówką. Najważniejsze jest jednak robić to z sercem. Czas to tylko cyferki. A piękne wspomnienia z biegu pozostaną z nami na dłużej niż rekord życiowy. Pewnie, mogę sobie mówić, że skoro pobiegłam ten półmaraton raczej na luzie, to pewnie było mnie na więcej. Dobrze. To niech tak będzie. Ale pobiegłam z radością i uśmiechem na twarzy zamiast grymasu i męki. Życzę sobie, żebym potrafiła biegać tak na kolejnych startach. Na swoim poziomie, a jednocześnie z radością i pewnym zapasem sił. Pierwsza próba już za niecałe 3 tygodnie ;)



W głowie zaczął mi kiełkować też pomysł, żeby samej kiedyś spróbować sił jako pacemaker. Mam na koncie "już" 6 półmaratonów i coraz lepiej czuję się na tym dystansie. A motywowanie ludzi na biegu to coś, co bardzo lubię. Może kiedyś... :)

A sama Marzanna to jak dla mnie bardzo pozytywna impreza, dobrze zorganizowana. Takie krakowskie przebudzenie wiosenne. Polecam szczególnie tym, którym brakuje motywacji do biegania zimą ;) Trasa nie jest może wyjątkowo szybka ze względu na sporo ostrych zakrętów i trochę małych górek. Ale po Krakowie biega się zawsze fajnie. W końcu Kraków jest podobno magiczny ;)


Medal też niczego sobie :) I koszulka, w pięknym, żywozielonym kolorze.

A teraz czas na ostatnie szlify, a potem łapanie świeżości. Za niecałe 3 tygodnie stanę bowiem na starcie maratonu w Gdańsku. Mam nadzieję, że będzie równie pozytywny jak niedzielna Marzanna :)

3 komentarze:

  1. Gratulacje! Ważne, żeby się cieszyć z samego biegu i pięknego dnia (pomimo tego strasznego wiatru) :) Trzymam kciuki za maraton!

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam ten bieg, w marcu zawsze miło się mi go biega, a byłem już na kilku.

    OdpowiedzUsuń