sobota, 2 grudnia 2017

4. Bieg o Złotą Szyszkę - biegowa złota jesień

Jeśli ktoś spyta mnie o plany na ostatni weekend października, odpowiem - biegnę Szyszkę. W tym roku pogoda i pierwsze podmuchy orkanu Grzegorz chciały odstraszyć zapaleńców, ale się nie udało. Osobiście do ostatniej chwili wahałam się, czy startować. Czy bieg górski to aby na pewno dobra rzecz dla mojego kolana, dającego się ostatnio we znaki? No cóż. Postanowiłam zaryzykować ;)

Punkt o 10:00 prawie 300 osób stanęło na starcie kolejnej edycji Biegu o Złotą Szyszkę w Bystrej. Start! Początek oczywiście od razy stromy, początkowo podbieg, a potem podejście sprawiło, że szybko przestało być mi zimno ;) Podbieg/podejście pokonywałam spokojnie. Zawarłam bowiem z moim kolanem umowę, że dobra, startujemy w tej Szyszce, ale spokojnie, bez szaleństw. Toteż powoli wdrapywałam się na Kozią Górę i podziwiałam okolicę.



Kozia Góra w tym roku pojawiła się jakoś szybciej, niż bym się jej spodziewała. Dalej trasa była trochę pofalowana. Zapomniałam sobie ustawić na zegarku wysokość, więc nie do końca wiedziałam, jakie górki jeszcze na mnie czekają. Po zbiegu na Przełęcz Kołowrót odczytałam wysokość z tabliczki. 770 metrów. Czyli, że przede mną dość długie podejście.



Podejście umilałam sobie pogawędką z innymi biegaczami - a, to biegaczką z owczarkiem, albo inną z Gdańska, która też biegła tegoroczny maraton. To niewątpliwie plus takich startów na luzie :)

Po jakimś czasie między drzewami wyłoniło się charakterystyczne Schronisko na Szyndzielni. Potem kawałek płaskiego odcinka szlaku typowo granią. W zeszłym roku czekali tutaj kibice i zagrzewali do walki. W tym roku strasznie wiało i chciało mi odmrozić policzek. Brr. Na szczęście po chwili pojawił się podbieg na Klimczok i z powrotem było cieplutko.



Zbieg z Klimczoka najchętniej pokonałabym na turlająco :) Nie wiem jednak co by ze mnie na dole zostało, więc postanowiłam zbiec. Szybki łyk izotonika i czas na zdobycie Magury. W tym roku trasa wzbogaciła się bowiem o kolejny szczyt - właśnie Magurę. Jak dla mnie, świetna zmiana. Magura jest bardzo widokowa. No, może niekoniecznie tego dnia, w którym wypadł bieg... :)



Magura cieszyła mnie jeszcze z jednego powodu. Zaraz za nią zaczynał się długaśny zbieg do samej mety. Puściłam się w dół, bez szaleństwa (pamiętałam w końcu o umowie ;)), ale i tak sprawiło mi to mnóstwo frajdy. Uwielbiam przeskakiwać między kamieniami lecąc w dół. Wiele osób w takich miejscach drobi kroki i zwalnia. Ja mam jakiś zmysł, który pozwala mi zbiegać szybko praktycznie w każdym terenie. W tym roku nawet liście na ostatnich kilometrach nie były mi straszne :)

Zbiegając, dość szybko zbliżałam się do Bystrej. Na koniec znany mi już z zeszłego roku fragment betonowej drogi, na którym znowu trochę przygazowałam. A potem było lekko pod górkę. Ktoś na zakręcie krzyczał: 300 metrów do mety! A nogi z waty nie chciały biec :) Na tym ostatnim odcinku wyprzedziłam jeszcze jedną kobitkę i meta. 1:59:48! No tak. Obiecałam czekającej na mnie mamie, że będę biegła 2 godzinki, więc trzeba było się wywiązać ;)



Wojtek kazał mi sprawdzić, czy czasem czegoś nie ugrałam i nie zajęłam jakiegoś miejsca... Sprawdziłam dla zasady, ale wiedziałam, że nie ma nic za darmo :) Jak będę poświęcać więcej czasu na bieganie po górach, to może coś z tego wyjdzie. Kiedyś, kiedyś... ;) Jestem coraz bliżej ;)

Kolano grzecznie zniosło bieg i nawet później nie protestowało. Parę dni jednak męczyły mnie zakwasy - niestety bardzo się rzuca w oczy, że góry omijałam ostatnio szerokim łukiem, a przez całą wiosnę i lato nie robiłam siły biegowej. Ale jak tylko przyjdzie zima i wstępne przygotowanie pod trening maratoński, siła biegowa na nowo wpisze się w mój biegowy grafik. Może jakieś góry też ;)



I tak zakończył się tegoroczny Bieg o Złotą Szyszkę. Za rok oczywiście tu wrócę. Ten bieg jest ma taką wręcz domową atmosferę. Może w przyszłym roku namówię jeszcze kogoś  do startu :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz