poniedziałek, 2 października 2017

Życiowa Dziesiątka - ach, ten wmordęwind

Zapisz się na Życiową Dziesiątkę, mówili. Zrobisz życiówkę, mówili. No to się zapisałam. Życiówka w ramach prezentu urodzinowego? Czemu nie! Do tego fajnie będzie zobaczyć ten cały Festiwal Biegów w Krynicy... No to pojechałam.

Droga do Krynicy była na tyle upierdliwa, że po przyjeździe do miasteczka nerwowo zaczęliśmy szukać biura zawodów. Miał być zapas czasu, a była figa z makiem. I do tego o co chodzi z tym startem honorowym?

Na miejscu faktycznie, biegowe miasteczko. Tak zorganizowanego biura zawodów jeszcze nie widziałam. Wszystko działało jak taśma produkcyjna. Przesuwając się wraz z innymi biegaczami wzdłuż długiego stołu dostawałam kolejne elementy pakietu. Trochę się tego nazbierało. Szybko przerzuciłam Wojtkowi klamoty, zdjęłam niepotrzebny balast. I rozgrzewka. Nie zostało dużo czasu, więc krótka. Na rozgrzewce zauważyłam dwie niedogodności tego dnia - po pierwsze słońce. Za ciepło. Mam alergię na palące słońce, co powtarzam jak mantrę od paru postów :) Po drugie - co za wiatr! Jak się okazało, halny. I co się później okazało, całą trasę brzydko mówiąc w mordę. Połączenie wiatru i słońca nie jest jednak takie złe latem, bo jednak to pierwsze trochę chłodzi... Ale choinka, nie mógł wiać na przykład w plecy?!!



Ledwo co skończyłam rozgrzewkę, ustawiłam się w swojej strefie czasowej. Pożegnałam Wojtka słowami: dzisiaj wiele nie ugram. Stwierdził, że stresik jest i dobrze. Z tym, że ja stresu nie czułam. Po prostu domyślałam się, że rewelacji nie będzie. 

O 10:50 odbył się tak zwany start honorowy. Mieliśmy około 8 minut na przetruchtanie przez deptak, pozdrawianie kibiców i pozowanie do zdjęć. I w tym momencie strefy czasowe posypały się na łeb na szyję. Niektórzy zaczęli tempem docelowym na dychę. Niektórzy z kolei nie odróżniają tak bardzo tempa na dychę od zwykłego przebiegnięcia. Ja miałam w głowie, żeby przebiec tak wolno jak tylko możliwe. Na miejscu startu ostrego miałam z minutę przerwy i GO! Ruszyli.

Na początku faktycznie było z górki. Nogi same niosły. Aż byłam zaskoczona. Co chwilę musiałam za to kogoś wyprzedzać - i po co były te strefy czasowe? Pierwszy kilometr poniżej 5:00 min/km. Drugi, trzeci troszkę powyżej. Ale wszystko zgodnie z planem. Zaczęło się wypłaszczać. Czwarty... Biegnie się coraz ciężej. Trochę za szybko jak na kryzys. Piąty. Nadal pięknie trzymam tempo. Nawet wiatr aż tak nie przeszkadza, chodź słońce trochę paliło... I tam, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (albo raczej zatrutego wrzeciona) jakoś mnie odcięło. W boku zaczęła kłóć paskudna kolka. Jak tylko próbowałam przyspieszać, ból narastał i stawał się nieznośny. Każdy krok był paskudnym bólem. Wyginałam się na wszystkie strony, podnosiłam ręce do góry, robiłam co mogłam. Efekt żaden. Każda próba przyspieszenia kończyła się łzami w oczach. I tak mniej więcej przebiegłam kolejne 5 kilometrów. Nie zauważałam nikogo, kibiców, niewiele pamiętam z trasy. Myślałam tylko, żeby jakoś dotoczyć się do mety. Trasa była tam już niestety raczej płaska. Jak widać, ciągle nie może być jednak z górki :)

Na ostatnim kilometrze udało mi się jakimś cudem urwać parę sekund. Paręset metrów przed metrów pojawił się jeszcze podbieg-killer na mostek :) Za nim za to upragniona meta. Przebiegłam ją, dostałam medal. Nie potrafiłam się cieszyć. Pal licho wynik! Ale tyle cierpienia na zawodach... 


Życiową Dziesiątkę pokonałam w 52:42 min. 12 sekund gorzej, niż wynosi moja oficjalna życiówka. Ciekawa jestem, jaki wynik udałoby mi się wykręcić, gdyby nie dopadła mnie ta paskudna kolka. Pierwszą połowę biegu przebiegłam wręcz koncertowo. Druga część na pewno nie byłaby tak szybka. Najbardziej jednak żałuję, że nie mogłam cieszyć się tymi zawodami. Uśmiechać się do kibiców, przybijać piątki. Nie miałam na to siły.



W Muszynie, na mecie, na biegaczy czekał autobus. Wróciłam do Krynicy umilając sobie podróż pogawędką z biegaczką z Warszawy. Z samej Krynicy zawinęliśmy się szybko, toteż nie odczuliśmy prawdziwego klimatu imprezy. Trochę szkoda, że w Krynicy nie było żadnych ekranów, gdzie można by śledzić chociażby emocjonujący finisz Szymona Kulki i Kenijczyków. Albo informacji. Toteż festiwal nie zrobił na nas piorunującego wrażenia. Ale może kiedyś wybiorę się tam jeszcze raz, tym razem na dłużej. Myślę, że wtedy miałabym zupełnie inne spojrzenie na festiwal.

A jeśli chodzi o trasę Życiowej Dziesiątki, to na pewno ma sporo plusów. Jednak, z czego się nasłuchałam, nie każdy osiąga tam niesamowity wynik :) Nie podobał mi się też pomysł z startem honorowym, mam wrażenie, że wybił mnie z rytmu. Jeśli chodzi o mnie, to czas wyciągnąć wnioski i nie liczyć na życiówkę w lecie... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz