niedziela, 7 lutego 2016

Zadyma na Skrzyczne - przepis na prawdziwe zmęczenie

Do startowania w górskich biegach przekonałam się po udziale w 2. Górskiej Przygodzie w Wiśle. Okazało się, że poza tym, że sprawia mi to ogromną frajdę, to idzie mi też nie najgorzej. 

Niedługo po tym starcie wpadł mi w oko pewien interesujący bieg o tajemniczej nazwie - Zadyma. Górski bieg anglosaski, styczeń, 13,5 km... I to na moją ukochaną górkę - Skrzyczne! Długo się nie zastanawiałam. Impreza miała odbywać się przy ultramaratonie 24h o nazwie Zamieć - bieg polega na przebiegnięciu jak największej ilości tych 13,5 km kółek w czasie 24 h. Więc teoretycznie jest to ultra... O ile dasz radę tyle wybiegać :) Ja jednak o ultra nawet nie myślałam rzecz jasna - nie mój poziom wtajemniczenia ;)

Muszę przyznać, że im bliżej było do terminu biegu, tym bardziej się go bałam. Z myślą o nim kupiłam parę rzeczy - kurtkę do biegania (która okazała się być idealnym zakupem na codziennie biegi), pas na numer startowy... I buty trailowe. Skrzyczne znam bardzo dobrze i wiedziałam mniej więcej, jak wygląda trasa. A zima, to zima... Warunki mogą być bardzo trudne.

Nadszedł w końcu ten dzień. I bach! Spodziewałam się śniegu, zadymy, czy tam zamieci, zimna... A tutaj wiosna. Ale z jednym małym ale pod postacią huraganowego wiatru. Czyli, jak dla mnie - gorzej być nie może. Nienawidzę wiatru, szczególnie halnego, nic tak nie wysysa ze mnie sił... Ale pogody się nie wybiera.

Rano przyjechaliśmy do Szczyrku jak zwykle - w sam raz, żeby zdążyć. Trochę zaskoczyła mnie kolejka do odbioru numeru startowego, ale wszystko przebiegło sprawnie. Dostałam numer, chip pod postacią śmiesznego kółeczka i koszulkę. Bez zbędnych głupotek. Ale bluzka bardzo ładna, tylko niestety nie techniczna. Przy odbiorze pakietów dokładnie sprawdzali wyposażenie zarówno uczestników Zamieci, jak i Zadymy. Musiało być wszystko folia NRC, gwizdek, czołówka, bandaż.

Z racji, że biuro zawodów było w Kinie Beskid, pół godziny przed startem było małe zebranie uczestników Zadymy - tzw. odprawa. Polegało na omówieniu trasy i paru słowach o warunkach. Dla mnie to wszystko było nowe. Dopiero raczkuję w górskich biegach :)

Po odprawie udaliśmy się pod amfiteatrem, skąd startował bieg.



Punkt godzina 11 ruszyliśmy (Zamieć startowała godzinę później). Pierwszy kilometrowy odcinek po płaskim pod wiatr, żeby później zaraz skręcić w zielony szlak prowadzący drogą. Z drogą jednak szybko się pożegnaliśmy, skręcając w stromą ścieżkę. Zaczęło się więc podchodzenie.



Chwilę później pojawił się też śnieg i lód. Ale mimo to było całkowicie wiosennie i trasa w większości była sucha. Przez chwilę żałowałam tego, że wzięłam grubszą kurtkę, ale na Przełęczy Becyrek zaczęło mocno duć, więc szybko się z nią przeprosiłam ;)



Trochę powyżej przełęczy pojawiły się widoczki m.in. na Tatry, które pozwoliły nieco zapomnieć o zmęczeniu i wywołały uśmiech na twarzy. Od tego czasu trasa prowadziła cały czas śniegiem. Przydawały się kijki. Wiedziałam jednak, że najbardziej stromą część w górę mam już za sobą. Na trawersie pod szczytem poczułam się jak "w domu". Szczyt Skrzycznego był już blisko.

Na szczyt wbiegało się jednak dość okrężną drogą, tak jakby od tyłu. I ten ostatni, trochę zalodzony odcinek był dla mnie najtrudniejszy. Nie miałam już siły. Podpierałam się kijkami z wizją "schronisko!". I w końcu tam dotarłam. Zapomniałam o wietrze. Zameldowałam się przy checkpoincie. 1:22h. Nie wiedziałam, czy to dobrze, czy to źle - ale z pewnością było to moje najszybsze wyjście na Skrzyczne w życiu ;)

Szybki łyk izotonika i biegłam już w dół. Pomyślałam sobie, że teraz czas na przyjemniejszą część biegu.

Niestety (stety?), druga część trasy nie była łatwym i szybkim zbiegiem. Najpierw było idealnie, wyprzedzałam ludzi i zbiegałam szybko. Później, po skręcie w lewo, zaczynało się robić naprawdę stromo. Momentami najlepszą opcją było zjeżdżanie na tyłku. A po tych bardzo stromych zbiegach były odcinki płaskie, lekko pod górę, na których opadałam już trochę z sił.

Była rzeczka, czy rynna, o których czytałam. Rynną, z czego zrozumiałam nazywano niesamowicie stromy i śliski zbieg z błotem i kamieniami... Który ostrożnie przeszłam, krok za kroczkiem. I chyba dobrze zrobiłam, bo w tamtym miejscu podobno jedna z uczestniczek złamała dość poważnie nogę. Współczuję.

Za błotnistym zbiegiem było już w porządku. Zegarek odpikał mi 12-ty kilometr, więc wypadało zacząć się sprężać :)



W śniegu i lodzie dobiegłam do Przełęczy Siodło, usłyszałam parę dopingujących słów i w dół. A dalej w dół można było w końcu porządnie przyspieszyć.

Ostatni fragment prowadził bardzo stromą, leśną drogą - w większości suchą, więc starałam się maksymalnie wykorzystać ten odcinek. Później jeszcze chwilka deptakiem i... przegapiłam skręt na amfiteatr! Na szczęście szybko dostałam wskazówki gdzie mam skręcić, po drodze minęłam czekającego na mnie Wojtka wspominając mu coś tam, że umieram i... meta :)

Ależ byłam zmęczona. Nie pamiętam, który bieg wycisnął ze mnie tyle sił... Czy którykolwiek?

Na mecie oprócz Wojtka czekał na mnie oczywiście medal, który jest piękny. Wyjątkowy jak cały ten bieg :)


A jeśli chodzi o moje wyniki, to pokonanie tych trudnych 14 km (wg mojego zegarka, wg organizatora trasa miała mieć ok. 13,5 km - a nigdzie nie zbaczałam :)) zajęło mi 2h15min14sek. Dało mi to 95 miejsce na 198 uczestników w kategorii open i 25 miejsce na 86 w kategorii kobiet. Bardzo mnie cieszy ten wynik. Był to właściwie mój pierwszy bieg zimą w górach, więc jestem tym bardziej pozytywnie zaskoczona :) Ale jak zawsze powtarzam, gdzie mam się czuć dobrze jak nie w górach, i to na mojej ukochanej górce - Skrzycznem? :)
Dla porównania - najszybszy zawodnik pokonał trasę w 1:24h, a zawodniczka - 1:42h.

Warto wspomnieć, że dla Zamieci warunki pogodowe w nocy znacznie się pogorszyły - wzmógł się wiatr, później zaczął sypać śnieg (była zamieć, znaczy się:)), a nad ranem podobno zdarzyły się też pioruny... Niestety, zimy ostatnio są bardzo kapryśne. Ale dla wszystkich, którzy ukończyli Zamieć - szacunek!

A tak prezentowały się międzyczasy:

I profil trasy:

Przewyższenie na trasie wynosiło ok. 740m.

A tak prezentował się medal i numer startowy - trochę sfatygowany, na trasie raz po raz był szarpany wiatrem :)


Podsumowując - bardzo się cieszę, że wzięłam udział w Zadymie. Bieg sprawił mi dużo frajdy i radości. Zmęczył, ale zainspirował. Kto wie, może w przyszłym roku odważymy się stanąć na starcie Zamieci? Tylko wtedy proszę wersję bez burzy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz