Uwielbiam wschody i zachody słońca w górach. Pomijając fakt, że wtedy wychodzą najlepsze zdjęcia. Wtedy z reguły góry są puste, dookoła panuje przyjemna cisza i jest bardzo spokojnie.
Mało miałam w tym roku okazji do podziwiania zachodów. Wschodów było dużo więcej - tegoroczne lato dało wręcz takie ultimatum. Pamiętam dobrze wschód słońca w Dolinie Ciężkiej, nad Litworowym Stawem, w Dolinie Mięguszowieckiej, ale też w okolicach Trolltungi.
Teraz, kiedy w góry wkroczyła już, można powiedzieć zima, w końcu mogę oglądać zachody słońca. Właściwie to muszę - dzień jest na tyle krótki, że ciężko tego uniknąć :)
W ten weekend trafiły się dwa zachody. Tatry lekko przyprószone śniegiem. Listopadowo-grudniowe słońce, które delikatnie się na nich opiera, chwilę zaświeci się mocną czerwienią i potem szybciutko gaśnie. Potem jeszcze przez parę minut góry odbijają światło, które jeszcze gdzieś tam świeci się na zachodzącym niebie. Od wschodu nadciąga już noc, która przykrywa ciemniejszym niebem najpierw Tatry Bielskie. Taka ich rola - witają i żegnają dzień pierwsze.
Potem pozostaje już zmrok. W świetle czołówki błyszczy się zmrożony śnieg, który skrzypi pod nogami. Właściwie... to zima też ma swoje plusy :)
Ledwo co wróciłam, a już chciałabym tam pojechać znowu. To dobry znak - chyba nadal lubię Tatry tak jak kiedyś.
Pięknie. Chciałabym w końcu zobaczyć na żywo Tatry zimą. Nie miałam jeszcze okazji.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :-)
Myślę, że w lecie mimo wszystko prezentują się najpiękniej, ale zimą też mogą zachwycić :)
Usuń