piątek, 20 października 2017

11. Bieg Trzech Kopców - ciskanie po kopcach

O Biegu Trzech Kopcach pisałam już nieraz jako o moim ulubionym krakowskim biegu. W tej kwestii nic się nie zmieniło - o ile nie męczy mnie kontuzja, ani choróbsko, muszę tam być. Tak było i w tym roku. Uwinęłam się w ciągu 5-dniowych zapisów, żeby 1 października w jak zwykle słonecznej pogodzie stanąć na starcie, pod kopcem Kraka, wśród ubranych na zielono biegaczy.

Zmieniło się tylko to, że w tym roku byłam bez mojego najwierniejszego kibica, zrobiłam przed biegiem rozgrzewkę i miałam ochotę trochę się pościgać - tak mi się jakoś ostatnio odmieniło i obudził się we mnie duch rywalizacji ;) Obmyśliłam sobie nawet strategię na pierwsze parę kilometrów. Kolejna część wyjdzie w praniu.

Na początku, bogata w doświadczenia z lat poprzednich, ustawiłam się trochę wcześniej niż moja strefa czasowa, żeby móc wykorzystać pierwszy zbieg. Przed startem czułam się bardzo dobrze. Czułam, że dzisiaj po prostu dam radę. Fajna sprawa takie uczucie na starcie :)



Start! Początek tym razem bardzo chciałam dobrze rozegrać. Było jeszcze luźno, więc mocno wykorzystałam zbieg. Potem starałam się mocno pilnować tempa, żeby nie przesadzać. Pierwsze dwa podbiegi weszły gładko. No to teraz trochę w dół i czas na prosty odcinek, gdzie chciałam trzymać tempo ok. 5:10.


Pomimo tego, że słonko przygrzewało, temperatura była całkiem przyjemna. Na coś się jednak przydał ten poranny chłodek ;) Odcinek bulwarami biegłam równo i szybko. Tak jak chciałam. Przed Aleją Waszyngtona trochę zwolniłam, żeby nabrać sił przed tym długaśnym podbiegiem.

Pierwszy odcinek Alei Waszyngtona jest strasznie stromy. Takie zderzenie ze ścianą. Tętno skoczyło, dwa razy na parę sekund przeszłam do marszu. Kilkanaście metrów i doszłam do siebie. Byłam gotowa na powolne pięcie się w górę ;)

Na podbiegu mocno pomagali kibice. Byliście świetni! Czymże by były biegi uliczne bez kibiców... Dopingowana wydrapałam się jakoś na górę. Tam mały łyczek wody, chwila na złapanie oddechu i czas wykorzystywać kolejny zbieg. Odcinek za Kopcem Kościuszki jest trochę pofałdowany, więc na zmianę biegłam pod górę i w dół. Ale ciągle w biegu.

Zbieg na Przegorzalską Przełęcz też wykorzystałam dość dobrze. No i po wbiegnięciu do Lasu Wolskiego się zaczęło... Dlaczego ta część trasy zawsze tak boli!

Tym razem oprócz duszy, serca bolały mnie też mięśnie, szczególnie w lewej nodze. Od jakiegoś czasu borykam się z małym przeciążeniem kolana i objawia się to m.in. tym, ze lewa noga odwala większą robotę. Podchodziłam, trochę podbiegałam, umierałam, ale przesuwałam się do przodu. I tak mniej więcej do 10. kilometra, na którym znowu odżyłam. Zaczęłam przyspieszać i wyczuwać już metę ;)

12. kilometr był dość szybki. Na ostatnim wzięłam się za finisz, ale zapomniałam jeszcze o takim jednym pierońskim podbiegu przed samym kopcem. Ależ zabolał! Ale zagryzłam wargi, podbiegłam i przyspieszając, zmierzałam do mety. Przed samą metą spojrzałam na zegarek i moja radość z jej przekraczania zrobiła się podwójna :) No i musiał być gest zwycięstwa :D


Przebiegłam tegoroczny Bieg Trzech Kopców w 1:11:50 !! Nawet nie marzyłam o takim czasie :) Poprawiłam swój rekord na tej trasie o ponad 7 minut. Ależ byłam szczęśliwa! Ktoś tu miał rację, że dobry wynik bardzo cieszy :))



Po biegu oczywiście obowiązkowo zostałam na piknik, w towarzystwie Ani i Wojtka, który pokonali bieg razem :)




Ten bieg utwierdził mnie w tym, że potrafię biegać szybciej. I robię biegowe rzeczy, o których nie śniło mi się jeszcze chociażby rok temu. Bardzo mnie to cieszy :) Myślę, że pobiegłam tak dobrze, bo a) trzymałam dobre tempo na bulwarach, b) wykorzystałam dobrze zbiegi. Za rok chciałabym jeszcze dołożyć lepsze podbiegi, bo trochę zabrakło mi mocy w Lesie Wolskim i na Alei Waszyngtona. Ciekawe ile będę jeszcze w stanie urwać :) I przy tym oczywiście dobrze się bawić - bo taka jest kwintesencja Biegu Trzech Kopców.


P.S. W przyszłym roku też będę czatować na zapisy!

poniedziałek, 16 października 2017

Biegiem na Zakrzówek 2 - przełaj w wielkim mieście

Zapisując się wiosną na jesienne biegi, zapełniłam sobie znowu po brzegi kalendarz. Ten bieg koniecznie. Tego też nie mogę przepuścić! A prawda jest taka, że normalnie trenując nie da się co tydzień biegać na maksa. Do Biegiem na Zakrzówek postanowiłam więc podejść luźniej i przebiec go w ramach treningu o średniej intensywności, coś a'la siła biegowa. Wybrałam dyszkę. Wojtek z kolei zapisał się na trójkę. 

Bardzo lubimy biegi organizowane przez ITMBW. Panuje na nich taka rodzinna atmosfera. Startują przeważnie stali bywalcy, więc z góry jakąś część buziek się kojarzy, jest z kim pogadać. Tak było i tym razem. Start, meta, biuro zawodów i wszystko co potrzebne biegaczowi w jednym miejscu. Pogoda przyjemna. Pierwszy do startu zaczął szykować się Wojtek - o 12:00 miał wystartować bieg na 3 km.

fot. Ewelina Kempa
Ruszyli. Wojtek co prawda nie był faworytem, ale miał ogromną wolę walki. Powalczył i oto chwilę później widziałam go już zmierzającego do mety... Na pierwszym miejscu :)

fot. Ewelina Kempa
Tak zmęczonego to go chyba jeszcze nie widziałam. Ale było warto. Wygrał :)

O 13:00 miał startować bieg główny na 10 km. Trzy kółka w pagórkowatym i różnorodnym terenie. Przed biegiem zjadłam kaszkę mocy (mój nowy patent na zawody i szybkie treningi, opiszę zapewne na jakimś podsumowaniu) i ustawiłam się na starcie. Bez parcia na wynik. Miałam w końcu pobiec treningowo ;) Ale czy ja w ogóle potrafię  biegać tak zawody? No to przekonajmy się...


Początek był raczej wolny. Trochę się zakorkowało - ludzi dużo, a ścieżka wąska. Jakoś specjalnie mi to jednak nie przeszkadzało. Początek był trochę błotnisty. Ludzie skakali przez kałuże i pomiędzy błotnistymi miejscami, ja po wszystkim przebiegałam - warto było  jednak wziąć terenówki ;)


Na pierwszym kółku było dość ciasno. Ciągle musiałam się trzymać czyichś pleców, na wąskich ścieżynkach między drzewami nie szło wyprzedzać. Na drugim trochę się już rozluźniło. Odpuściłam sobie podbieganie na największym podbiegu - uznałam go myślę słusznie za niepodbiegalny :) Znalazłam też na biegu swój ulubiony odcinek, którym okazał się ostry, kamienisty zbieg. Na każdym kółku urywałam tam sekundy, świetnie się przy tym bawiąc :)

fot. Ewelina Kempa
Na ostatnim kółku zrobiłam się trochę zmęczona. Jednocześnie miałam dość sił, żeby powyprzedzać parę ludzi. Jeszcze tylko ostatni zbieg i długa prosta do mety, na której mogłam trochę przyspieszyć :)



I meta :) Trasa nie miała całych 10 km, Garmin pokazał 9,35 km. Przebiegłam ją w 55:39. Zadowolona, umiarkowanie zmęczona :)


I jeszcze międzyczasy z endo:


Biegiem na Zakrzówek kończył cykl imprez ITMBW w 2017 roku. Z tej okazji rozdawane były statuetki da tych, którzy ukończyli wszystkie cztery biegi. Osobiście nie startowałam jeszcze tylko w biegu walentynkowym, ale w przyszłym roku na pewno tam pobiegniemy!

Jeśli chodzi o trasę Biegiem na Zakrzówek, to jest to typowy przełaj z dużą ilością podbiegów i zbiegów. Trasa na pewno ciekawa, dla wielbicieli urozmaiconych biegów, których niekoniecznie interesuje klepanie kilometrów po asfalcie :) 

środa, 11 października 2017

4Rest Run - w grupie siła

Pamiętam, jak parę lat temu zaczęłam biegać. Nie miałam komu opowiadać o treningu, zawodach, gadżetach... Tyle forsy wydać na zegarek biegowy? Nikt z mojego otoczenia nie biegał, więc nikt tego nie rozumiał. Wojtek się wkurzał, bo zamiast jechać w góry, zapisałam się na półmaraton. Zmarnowany weekend! Na wiadomość, że chcę przebiec maraton, mama próbowała mnie namówić, żebym to sobie jeszcze przemyślała, bo przecież zrobię sobie krzywdę...

Na szczęście to już przeszłość :) Najpierw poznałam Anię z dłuższym stażem biegowym i startowym ode mnie, potem zaczął biegać Wojtek, a dalej to już się posypało. Efektem tego chociażby jest fakt, że w pewien wrześniowy weekend stanęliśmy na starcie niepołomickiego 4Rest Run'u ekipą Forum Górskiego Świata. Ja, Wojtek, Bartek i drugi Wojtek w zastępstwie za Anię :)
4Rest Run to dość nietypowa impreza biegowa, w której liczy się tylko suma czasów zawodników. Wystartować można tylko czteroosobowym zespołem. Jak dla mnie dodatkowa motywacja, że biegnie się nie tylko dla siebie, ale dla pozostałych trzech osób :) Do tego bieg odbywa się w Puszczy Niepołomickiej, na dość popularnej ścieżce biegowej. Ścieżce dosłownie - większość trasy prowadzi przez leśne ścieżki. 

W dzień biegu pogoda była idealna. Chłodno, niebo zachmurzone. Cała impreza zorganizowana była na polanie w Puszczy Niepołomickiej. Przy odbiorze pakietów czekała na nas mała niespodzianka - ktoś poprzekręcał nasze imiona na tyle, że każdy musiał biec z nie-swoim nazwiskiem na numerze startowym :)


Wbrew napisom na numerach startowych więc, miałam pobiec jako pierwsza. Zawodnicy startowali w odstępach 5-minutowych. Wiedziałam, że Wojtek startujący jako drugi na pewno mnie przegoni. A reszta? Może zdążę uciec :)

Przed biegiem oczywiście rozgrzewka. Temperatura idealna. Las był chłodny, uwielbiam taką aurę! Pomimo tego, że biegłam na poczet ogólnego wyniku, nawet się bardzo nie stresowałam. Pamiętałam tą trasę w wakacyjnego wybiegania i wiedziałam, że jakichś wyjątkowych prędkości nie będę w stanie na niej rozwinąć. W myślach krążyłam wokół 5:20 min/km. Po terenie, 10,5 km, powinno być realne.

3,2,1, start! Początek trochę z górki. A jak z górki, to może być trochę szybciej. Na drugim kilometrze pojawił się podbieg, którego trochę się bałam, ale poszedł gładko. Dalej już mniej więcej było trochę w górę, trochę w dół. Biegłam nieco szybciej, niż zakładałam, ale starałam się trzymać rezerwę. Jednak teren to nie asfalt i kopytka trochę bardziej się męczą :)



Jakoś na trzecim kilometrze minęła mnie torpeda, zwana Adamem Czerwińskim :) Paręnaście (parędziesiąt?) sekund za nim biegł Wojtek. Powiedziałam mu tylko, że Adam pocisnął i tyle go widziałam.

Mniej więcej na piątym kilometrze mijaliśmy polanę startową. Dziewczyny stały i kibicowały, co oczywiście dodało sił :) Przyspieszyłam.


Na długim odcinku wzdłuż torów poczułam już trochę zmęczenie. Trzymałam jednak tempo. Ósmy kilometr. Poczułam, że mam jeszcze siły na to, żeby przyspieszyć. Parę urwanych sekund zawsze się przyda :) No to lecimy!



Końcówka była niestety pod górkę, ale walczyłam :) Na koniec jeszcze ostatnia górka, na której mięśnie zaczęły już piec. Ale nagrodą był łagodny zbieg wprost na metę.


A za metą... Radość! Medal, rzut okiem na zegarek. Dobry czas! Chyba trochę asekuracyjnie mówiłam o tych 5:20 min/km :) Przebiegam te 10,5 km w 55:31 min. Według endo dyszkę pokonałam w 52:42 min. No nieźle - w terenie i tylko 12 sekund  gorzej niż życiówka! Trzeba ją chyba w końcu oficjalnie poprawić ;)



Jak widać, nie dałam się jednak przegonić nikomu innemu niż Wojtkowi :) Bartek i  drugi Wojtek wpadli na metę kilka minut później, oboje zadowoleni, z dobrymi wynikami. Można było tylko powiedzieć: dobra robota! :) 


Po biegu na biegaczy czekał świetny posiłek regeneracyjny. Niestety zgapiliśmy się i do wyboru mieliśmy tylko tartę z bakaliami i żurawiną, ale i tak była dobra :) Do tego ile dusza zapragnie lanego piwka bezalkoholowego. Ogólnie to organizacja była na bardzo wysokim poziomie. Medale piękne. A w pakiecie zamiast stopięćdziesiątej koszulki dostaliśmy bidon. Fajnie, pomysłowo.

Sumaryczny czas, jako osiągnęliśmy to 3:21 h, co dało nam 26 miejsce na 124 zespoły open. I 10 miejsce na 60 zespołów w kategorii mix. 

Jak widać, biegające grono Górskiego Świata ciągle się powiększa. Myślę więc, że za rok spokojnie uda nam się wystawić w tym biegu dwie drużyny :)


poniedziałek, 2 października 2017

Życiowa Dziesiątka - ach, ten wmordęwind

Zapisz się na Życiową Dziesiątkę, mówili. Zrobisz życiówkę, mówili. No to się zapisałam. Życiówka w ramach prezentu urodzinowego? Czemu nie! Do tego fajnie będzie zobaczyć ten cały Festiwal Biegów w Krynicy... No to pojechałam.

Droga do Krynicy była na tyle upierdliwa, że po przyjeździe do miasteczka nerwowo zaczęliśmy szukać biura zawodów. Miał być zapas czasu, a była figa z makiem. I do tego o co chodzi z tym startem honorowym?

Na miejscu faktycznie, biegowe miasteczko. Tak zorganizowanego biura zawodów jeszcze nie widziałam. Wszystko działało jak taśma produkcyjna. Przesuwając się wraz z innymi biegaczami wzdłuż długiego stołu dostawałam kolejne elementy pakietu. Trochę się tego nazbierało. Szybko przerzuciłam Wojtkowi klamoty, zdjęłam niepotrzebny balast. I rozgrzewka. Nie zostało dużo czasu, więc krótka. Na rozgrzewce zauważyłam dwie niedogodności tego dnia - po pierwsze słońce. Za ciepło. Mam alergię na palące słońce, co powtarzam jak mantrę od paru postów :) Po drugie - co za wiatr! Jak się okazało, halny. I co się później okazało, całą trasę brzydko mówiąc w mordę. Połączenie wiatru i słońca nie jest jednak takie złe latem, bo jednak to pierwsze trochę chłodzi... Ale choinka, nie mógł wiać na przykład w plecy?!!



Ledwo co skończyłam rozgrzewkę, ustawiłam się w swojej strefie czasowej. Pożegnałam Wojtka słowami: dzisiaj wiele nie ugram. Stwierdził, że stresik jest i dobrze. Z tym, że ja stresu nie czułam. Po prostu domyślałam się, że rewelacji nie będzie. 

O 10:50 odbył się tak zwany start honorowy. Mieliśmy około 8 minut na przetruchtanie przez deptak, pozdrawianie kibiców i pozowanie do zdjęć. I w tym momencie strefy czasowe posypały się na łeb na szyję. Niektórzy zaczęli tempem docelowym na dychę. Niektórzy z kolei nie odróżniają tak bardzo tempa na dychę od zwykłego przebiegnięcia. Ja miałam w głowie, żeby przebiec tak wolno jak tylko możliwe. Na miejscu startu ostrego miałam z minutę przerwy i GO! Ruszyli.

Na początku faktycznie było z górki. Nogi same niosły. Aż byłam zaskoczona. Co chwilę musiałam za to kogoś wyprzedzać - i po co były te strefy czasowe? Pierwszy kilometr poniżej 5:00 min/km. Drugi, trzeci troszkę powyżej. Ale wszystko zgodnie z planem. Zaczęło się wypłaszczać. Czwarty... Biegnie się coraz ciężej. Trochę za szybko jak na kryzys. Piąty. Nadal pięknie trzymam tempo. Nawet wiatr aż tak nie przeszkadza, chodź słońce trochę paliło... I tam, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (albo raczej zatrutego wrzeciona) jakoś mnie odcięło. W boku zaczęła kłóć paskudna kolka. Jak tylko próbowałam przyspieszać, ból narastał i stawał się nieznośny. Każdy krok był paskudnym bólem. Wyginałam się na wszystkie strony, podnosiłam ręce do góry, robiłam co mogłam. Efekt żaden. Każda próba przyspieszenia kończyła się łzami w oczach. I tak mniej więcej przebiegłam kolejne 5 kilometrów. Nie zauważałam nikogo, kibiców, niewiele pamiętam z trasy. Myślałam tylko, żeby jakoś dotoczyć się do mety. Trasa była tam już niestety raczej płaska. Jak widać, ciągle nie może być jednak z górki :)

Na ostatnim kilometrze udało mi się jakimś cudem urwać parę sekund. Paręset metrów przed metrów pojawił się jeszcze podbieg-killer na mostek :) Za nim za to upragniona meta. Przebiegłam ją, dostałam medal. Nie potrafiłam się cieszyć. Pal licho wynik! Ale tyle cierpienia na zawodach... 


Życiową Dziesiątkę pokonałam w 52:42 min. 12 sekund gorzej, niż wynosi moja oficjalna życiówka. Ciekawa jestem, jaki wynik udałoby mi się wykręcić, gdyby nie dopadła mnie ta paskudna kolka. Pierwszą połowę biegu przebiegłam wręcz koncertowo. Druga część na pewno nie byłaby tak szybka. Najbardziej jednak żałuję, że nie mogłam cieszyć się tymi zawodami. Uśmiechać się do kibiców, przybijać piątki. Nie miałam na to siły.



W Muszynie, na mecie, na biegaczy czekał autobus. Wróciłam do Krynicy umilając sobie podróż pogawędką z biegaczką z Warszawy. Z samej Krynicy zawinęliśmy się szybko, toteż nie odczuliśmy prawdziwego klimatu imprezy. Trochę szkoda, że w Krynicy nie było żadnych ekranów, gdzie można by śledzić chociażby emocjonujący finisz Szymona Kulki i Kenijczyków. Albo informacji. Toteż festiwal nie zrobił na nas piorunującego wrażenia. Ale może kiedyś wybiorę się tam jeszcze raz, tym razem na dłużej. Myślę, że wtedy miałabym zupełnie inne spojrzenie na festiwal.

A jeśli chodzi o trasę Życiowej Dziesiątki, to na pewno ma sporo plusów. Jednak, z czego się nasłuchałam, nie każdy osiąga tam niesamowity wynik :) Nie podobał mi się też pomysł z startem honorowym, mam wrażenie, że wybił mnie z rytmu. Jeśli chodzi o mnie, to czas wyciągnąć wnioski i nie liczyć na życiówkę w lecie... ;)