piątek, 15 marca 2019

Myślenicki Bieg Uliczny - na spontanie

Właściwie to nie planowałam startu w Myślenickim Biegu Ulicznym. Pierwszą dyszkę miałam pobiec dwa tygodnie później, w Biegu z Dystansem. Przypadek jednak sprawił, że tydzień przed biegiem, podjęłam z Trenerem decyzję, ze jednak startuję. Namówiłam przy okazji Bartka, który to ''padł ofiarą" wtopy organizacyjnej na Biegu Tropem Wilczym w Rzeszowie w poprzednią niedzielę. W sumie to sporo dobrego o tym biegu słyszałam, ale nigdy nie miałam jeszcze okazji w nim wystartować. Dla mnie miał to być też ten wielki dzień, w którym po raz kolejny i po raz pierwszy realnie targnę się na złamanie pewnej bariery, a mianowicie 50 minut na 10 km :)

Pogoda z soboty na niedzielę nie była łaskawa, silny wiatr i burza zasiały we mnie ziarenko niepokoju, żeby tylko wiatr nie zniszczył mnie i moich marzeń na tej trasie... A mógł, bo trasa prowadziła tam i z powrotem wzdłuż drogi, z południa na północ. A więc teoretycznie 5 km pod wiatr. Ale za to 5 km z wiatrem. Zabrałam więc ciuszki na każdą ewentualność.

Na miejscu wiatr jakby mniejszy niż w Krakowie, świeci słoneczko... Nie będzie źle ;) Odebrałam pakiet, w którym znalazłam świetny kubek informujący, że umiem szybko biegać - fajny pomysł, przynajmniej coś innego niż 50-ta bluzka :)

Trochę czarnych myśli, czy jak ja to nazywam - sceptyczne nastawienie :P U mnie zawsze obecne :P

Tradycyjnie dość grubo ubrana zrobiłam rozgrzewkę. To taki trik, żeby przekonać organizm, że jest mu bardzo ciepło i nie musi być grubo ubrany na starcie. Podziałało ;) Na parę minut przed startem zostałam tylko w spodenkach i bluzce z krótkim rękawem. Strój minimum i +10 do prędkości ;)

Stojąc przed startem sama nie wiedziałam, jak ten bieg w moim wykonaniu będzie wyglądał. Miałam plan odnośnie trzymanego tempa i tyle. Taka trochę pustka w głowie, a może właśnie skupienie, bez żadnych zbędnych, wytrącających myśli? Nie czułam wtedy nawet jakoś specjalnie stresu. Nie usłyszałam nawet odliczania, dopiero strzał startera i ruszyliśmy.



Pierwsze 3 kilometry miały być z wiatrem. Czułam, że wieje mi w plecy, więc postanowiłam z tego skorzystać i wprowadzić lekką korektę tempa. Pierwszy wpadł z tempem 4:50. Spoko, bardzo komfortowo. Potem pojawiły się lekkie górki, więc nie chciałam przesadzić i deczko zwolniłam. Gdzieś między 2 a 3 kilometrem z naprzeciwka zaczęli biec szybsi biegacze, wyłapywałam więc znajome twarze i pozdrawiałam, uśmiech na trasie zawsze dodaje skrzydeł :) Na 3-cim kilometrze po nawrotce odwróciłam się twarzą do wiatru i tempo przestało być już tak komfortowe ;) 

Wiedziałam, że czeka mnie 5 takich kilometrów. Starałam się kryć za czyimiś plecami, ale jak na złość, wszystkie upolowane plecy biegły za wolno... A więc toczyłam walkę z wiatrem. Trochę męczące to było, udawało się jednak utrzymywać tempo. Na 6-tym kilometrze minęłam Wojtka, pokazałam mu tylko, że jest wporzo.

Wbiegliśmy w odkryty teren i wiatr dawał się coraz bardziej we znaki. Starałam się jednak pilnować, żeby na zegarku trzymać tempo z 4 z przodu - dałam sobie za punkt honoru, ze wszystkie kilometry tego biegu mają być poniżej 5:00 min/km :) Po odpikaniu 7. kilometra znalazłam sobie świetnych pacemakaerów - parę, gdzie chyba pan prowadził panią na dobry wynik. No, to się podpięłam na chwilkę ;)

W końcu doczekałam się kolejnej nawrotki. Odpikał 8-my kilometr, a mi zapaliła się lampka, że najwyższy czas przyspieszać! Z jednej strony komfortowo byłoby po prostu utrzymać, ale może jednak mam szansę na wynik z 48 z przodu? No to ciśnij, Hemli! Tak się złożyło, że moja para zająców też przyspieszyła. Zegarek pokazywał mi tempo 4:40 min/km, a ja w ogóle nie czułam, że przyspieszyłam! Magia z tym wiatrem w plecy ;) Na 9-tym kilometrze państwo zającowie chyba mieli dość mojego oddechu, a raczej dyszenia na ich plecach i postanowili zwolnić, a ja wtedy odpaliłam petardę. Mięśnie paliły, żołądek ściśnięty, ale biegnę! Zegarek pokazuje 4:30 min/km, a ja nadal przyspieszam... 400 metrów do mety, robi się trochę ciężko. ale urywam dalej. Dasz radę, 400 metrów to tylko jeden stadion! Ciśniesz dalej, urywaj! Minęłam Wojtka, który chyba pierwszy raz w życiu nie krzyknął mi przed metą, żebym przyspieszała, tylko krzyknął, żebym utrzymała tempo :D Na zegarku 4:23... No i meta!



Przed metą znalazłam jeszcze siły na gest zwycięzcy, co świadczyło o tym, że kojarzyłam fakty i nie byłam skrajnie zmęczona :P No i mam to!!! Złamałam te 50 minut na dychę! Patrzę na zegarek, 48:22! Ja taki wynik? Czy to w ogóle możliwe? :)



Wyobrażałam sobie, że na pierwszej dyszce w sezonie dopełnię formalności i złamię te 50 sekund z kilkudziesięciosekundowym zapasem, ale że pobiegnę 48 minut z groszami? Tego się nie spodziewałam! Byłam naprawdę mega szczęśliwa. Bariera pokonana. No i nawet Mąż był zadowolony, a to już sukces :P



Bartek też zameldował się na mecie z życiówką, czyli odbił sobie nieudany start sprzed tygodnia. Za metą złapałam parę znajomych buziek, a w końcu mój Johnnie Runner Team, który pojawił się na biegu w czteroosobowej ekipie :) No i oczywiście posypały się same życiówki :)

Reprezentacja Johnnie Runner Team'u :)

Co do biegu, to organizacja była na bardzo wysokim poziomie. Bieg w Myślenicach co roku przyciąga wielu bardzo dobrych biegaczy, więc poziom jest bardzo wysoki. Bez naprawdę świetnego wyniku nie ma tam co liczyć na jakieś pudło. Ale trasa jest naprawdę fajna (pomimo, że delikatnie pofalowana) i nadaje się na wyciąganie świetnych czasów. A więc zdecydowanie polecam. Nieoficjalnie ten bieg otwiera krakowski sezon startów. Bardzo przypadł mi do gustu, więc kto wie, może za rok też się tu pojawię i znowu powalczę o jakieś ładne cyferki ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz